Poniedziałek
Miało się na deszcz. Jak zawsze wtedy – pacjentów nie ma. Ci, którzy już naprawdę nie mogą wstać z łóżka, telefonują, by zamówić wizytę domową lub nawet pogotowie ratunkowe, które w taki czas ma najwięcej wyjazdów.
Gdzieś po południu zgłosiła się do mnie pacjentka, wyjątkowo otyła, nie ze względu na niewłaściwe odżywianie, a zaburzenia hormonalne, na które, bez efektu zresztą, leczyła się w endokrynologicznej przychodni przyklinicznej w Krakowie. Tym razem powód jej wizyty w moim gabinecie był bardziej prozaiczny: zanosiła koniowi siano, stajnia była jeszcze w trakcie budowy, babina poślizgnęła się, oparła ogromnym tyłkiem o nieheblowaną deskę i przez ubranie wbiła sobie odłamek tej deski, bo trudno to było nazwać drzazgą.
- No, jak, jedziecie do szpitala, czy mam wyciągać? – pytanie było raczej retoryczne, karetki na taki wypadek nie dadzą, a usiąść w samochodzie, nawet gdyby jej syn nie miał zajęcia przy żniwach, raczej by się nie dało.
- Wyciągać!
No to wyciągamy. Sukienka przebita była tylko w jednym miejscu, natomiast majtek zdjąć się nie dało. Drzazga długości około 20 cm i szerokości u nasady 3,5 cm przebiła skórę i tkankę podskórną, wychodząc na zewnątrz cieńszym końcem. Majtki trzeba było przeciąć.
Mając już odsłonięte "pole operacyjne" mogłam przystąpić do działania. Najpierw spróbowałam ręką chwycić za szerszy koniec i wyciągnąć. Nie szło. Drzazga ani drgnęła. Trzeba było jakiegoś mocniejszego narzędzia. Zawołałam męża, by przyniósł mi kombinerki, te większe oczywiście. Mąż zaciekawił się, do czego są mi potrzebne.
- Mam drzazgę u pacjentki do wyciągnięcia.
- To może raczej pincetkę?
- Przyjdź i zobacz, sam ocenisz, co mi potrzeba!
Przyszedł, popatrzył, pokiwał głową i przyniósł kombinerki. Chwyciłam za szerszy koniec. Pociągnęłam, początkowo bez żadnego skutku, jednak pomału drzazga zaczęła się wysuwać, lecz po cieńszej stronie wciągała za sobą skórę pośladka. Widocznie były po drodze zadziory, które przeszkadzały, poza tym mogły się oderwać i pozostać w ranie. Nie było innego wyjścia, niż naciąć skórę nad obcym ciąłem.
- Musze ciąć – oznajmiłam.
- Jak trzeba, to trzeba – zgodziła się pacjentka.
Ale powstał problem. Odległość od obu otworów, wlotowego i wylotowego, wynosiła około 12 cm. Prawdopodobnie w najgłębszym miejscu było około 2 cm. Miałam skalpele jednorazowego użytku, ale z tych małych. Poza tym – nie miałam na nie uchwytu, zawsze trzymałam za koniec nożyka ręką. Tu nie było to możliwe.
W tym dniu wcześniej zabijałam, skubałam i wekowałam kaczki. Miałam dwa duże, bardzo dobrze naostrzone noże. Że akurat niechirurgiczne? O AIDS nie miałam się co obawiać, kaczki były młode i można powiedzieć – dziewicze. Pozostała kwestia normalnej sterylności noża. Po dokładnym umyciu polałam spirytusem i przepaliłam. Miejsce cięcia zdezynfekowałam i niewiele myśląc, oczywiście bez znieczulenia, nacięłam skórę i tłuszcz nad drzazgą. Babka ani pisnęła, zresztą stwierdziła, że prawie nie czuła.
W ranie po wyjętej drzazdze rzeczywiście zostało nieco drobnych odprysków, które wyciągnęłam już prawidłowo, pincetką jednorazowego użytku. Całość przemyłam wodą utlenioną, która pieniąc się usunęła te drobiny drewna, których mogłam nie spostrzec. W zasadzie – nie powinnam była szyć, ale rana była zbyt duża, założyłam więc trzy szwy, nie dociągając zbyt mocno, by ropa, która powinna się była zbierać, miała ujście na zewnątrz. Założyłam opatrunek, dałam zastrzyk przeciwtężcowy i od ręki – 14 dni zwolnienia. Poleciłam zgłosić się następnego dnia.
Wtorek
Hanka, bo tak pacjentka z drzazgą miała na imię, przyszła zaraz rano. Opatrunek był tylko nieco zakrwawiony i mokry od płynu surowiczego, który wydzielał się z tkanki tłuszczowej. Poza tym – ani zaczerwienienia, ani stanu zapalnego nie stwierdziłam. Następne opatrunki też będę robić sama, nie wiadomo, jak się będzie goić.
Zaczęli przychodzić pacjenci ze stanami zapalnymi gardła, jak zwykle przy upałach i piciu zimnych płynów. Najchętniej polecałam Lymphomyosot w kroplach oraz Gripex. Do tego, jeżeli byli to dorośli chłopi, to jeszcze "góralską herbatę".
Kilka osób już zaczyna się skarżyć na bóle w krzyżach. To nagminne schorzenie u osób, które nawet do pobliskiego sklepu po papierosy jeżdżą samochodem, więc gdy przyjdzie trochę pochodzić po stokach, kosić po staremu kosą, bo kosiarka nie wjedzie, ręcznie stawiać kopy, czyli robić to, co bez żadnych dolegliwości robili ich rodzice i dziadkowie, okazuje się, że zbytnia wygoda nie wpływa dobrze na zdrowie.
Wieczorem wezwano mnie do pacjentki z atakiem astmy. Naturalnie, jak zwykle, brakło jej leków, nie miał kto pojechać do apteki, bo wszyscy w polu. Szczęśliwie – zapas najniezbędniejszych leków mam w domu, choć i mnie się zdarzało chodzić po sąsiadach po krople nasercowe. A potem jeszcze przyszły dzieci sąsiadów, bo krowa ma "dzięgle" na wymieniu i nie da się doić, tak kopie. Dla niewtajemniczonych: "dzięgle" to zwyczajne brodawczaki, na które doskonale robi Lorinden T.
Środa
Rano spokój, pogoda zaczyna się psuć, wszyscy mogący ustać na nogach są w polu, w domu zostały tylko zupełnie nieletnie dzieci pod opieką całkowicie zniedołężniałych babek. Nie trzeba dużej wyobraźni, by przewidzieć, jak taka opieka może się skończyć.
W sąsiedniej wsi ojciec zapomniał na stole zapałek, choć powtarzam każdemu i wciąż, że należy używać zapalniczek, bo są znacznie trudniejsze w obsłudze dla malucha niż zapałki. Babka przysnęła znużona upałem i uważaniem na 3-letniego urwisa, ten zaś rozpalił ognisko pod samą ścianą drewnianej stodoły. Szczęściem, bydło było na pastwisku, drób na podwórku, a dziecko z niewielkimi poparzeniami w porę uciekło. Cały pożar trwał zaledwie kwadrans, tyle że ze stodoły nic nie zostało. Babka, zbudzona krzykami sąsiadów, dostała ataku serca, musiałam wzywać erkę. Szczęśliwie – atak serca nie okazał się zawałem, przestraszone i poparzone dziecko, już zaopatrzone, zostało pod opieką matki w domu.
Pod wieczór przyszedł chłopak z widłami wbitymi w nogę. Miał co prawda na sobie gumowe cholewy, ale w pośpiechu przebił je ze stopą na wylot. Nie byłam w stanie powstrzymać się od śmiechu, widząc jak kuleje z widłami w nodze, ale jemu do śmiechu nie było. Rozpuszczoną żywicę miałam w domu, mogłam od razu zrobić pierwszy opatrunek, po następną żywicę niech ktoś z rodziny idzie do lasu. To najlepsze lekarstwo, zapobiegnie stanowi zapalnemu, wyciągnie cały brud z rany, bo przecież prócz siana te widły służyły także do obornika. Za parę dni nie będzie śladu po zranieniu. Niemniej – zwolnienie wypadkowe w rolnictwie mu się należy, choć odszkodowania nie dostanie, bo i śladu po wypadku nie będzie.
Już po zmroku przyjechali jacyś państwo, będący tu na wczasach, po skierowanie do chirurga, bo dziecku się przyczepił kleszcz. Gdyby każdego kleszcza miał wyjmować chirurg, to naprawdę nie miałby kto operować. Już wiele lat temu nauczyłam miejscową ludność, jak się to robi i teraz z kleszczami do mnie raczej nie przychodzą. Boreliozy też szczęśliwie nie mamy.
Kleszcz był już dobrze opity, więc łatwy do usunięcia palcami. Bardzo delikatnie, by nie wstrzyknąć dziecku zawartości przewodu pokarmowego kleszcza, ujęłam go w dwa palce, przekręciłam lekko w lewo i odjęłam od skóry. Można było dokładnie oglądnąć, jak wygląda główka z ryjkiem, choć gwałtownie przebierał nogami. Ponieważ była to samica, musiałam wpuścić ją do zlewu, by nie zniosła jaj, z których wyrosłoby może i kilkaset kleszczy.
Wczasowicze byli zafascynowani stworzeniem, które pierwszy raz w życiu widzieli tak dokładnie. No, skończył się pracowity dzień.
Czwartek
Jest wezwanie do babci, osiedle Jony. Kaszle coraz silniej, wszystko ją boli. Bez problemu można tam dojechać samochodem, potem kawałek polną drogą i jest się na miejscu. Zabrałam wszystko, co mogło być potrzebne i pojechałam.
Dlaczego wzięłam witaminę A+D3, to już naprawdę nie wiem. Ale wzięłam, i dobrze. Dom zadbany, najpierw rozmawialiśmy w kuchni. Pod piecem stało pudło, z którego dochodziły ni to piski, ni to ćwierkania. Spytałam, co to takiego.
- A, kupiliśmy kurczęta w wylęgarni, dajemy mieszankę, a one coraz słabsze i po jednemu padają.
Zajrzałam do kurcząt. Wodę miały, mleko też, ale siedziały takie nastroszone, wyraźnie chore. – A co im, prócz mieszanki, dajecie?
- No nic, kazali w wylęgarni dawać samą mieszankę.
Obejrzałam dokładnie każde kurczę, stwierdziłam krzywicę i ogólny brak witamin, każdemu wlałam w dziób kroplę witaminy A+D, którą nie wiadomo po co zabrałam ze sobą. Poleciłam dawać gotowane, siekane jajka, z serem i pokrzywami, zostawiłam receptę na witaminy i wracam do samochodu.
W połowie drogi dobiegł mnie zadyszany głos gospodyni:
- Ady babka, doktorko. Ady do babki przyjechaliście!
Rzeczywiście. Przyjechałam do kaszlącej babki, a zamiast nią, zajęłam się kurczętami. Przez moment nawet pomyślałam, że z babką tylko kłopot, a kurczęta wyrosną na kury. Myśl tę zmazałam natychmiast ze wstydem i wróciłam do pacjentki.
Babka miała 78 lat i niegroźne zapalenie oskrzeli. Przepisałam bańki, syrop ze świerka, naturalnie domowej produkcji, bo ma działanie nie tylko przeciwkaszlowe i wyksztuśne, ale i zastępuje antybiotyk. Pod tym względem jest niezastąpiony, bo bez działań ubocznych. Obiecałam wrócić za dwa dni, żeby zobaczyć, jak się czują kurczęta, bo że babka będzie w doskonałym stanie, to wiedziałam na pewno. Nie takie choroby syropem ze świerka leczyłam.
Piątek
Wezwanie do pacjentki ze schizofrenią, niespokojnej, rzucającej po domu talerzami. Widocznie zabrakło jej leków, bo rodzina zajęta pracami w polu nie dopilnowała, żeby chora brała, co miała przepisane. Pacjentka przyjęła mnie z dużym nożem w ręce, zapowiadając, że gdy się zbliżę, to mi flaki wypruje. Na szczęście, oglądam wszystkie policyjne seriale, toteż zamiast wpaść w panikę i uciec, po niedługiej debacie z chorą odebrałam jej nóż, dałam zastrzyk Haloperidolu i wezwałam karetkę.
Tymczasem, nim przyjechało pogotowie, zajrzałam do babki z kurczętami, bo to na tym samym osiedlu. Babka już chodziła, ale zmiany w płucach jeszcze miała, więc posłałam ją do łóżka. Pisklęta, prócz najsłabszego, które zmarło, ćwierkały wesoło, na talerzyku miały rozdrobniony twaróg, jajko usiekane drobniutko i sałatkę z młodych pokrzyw. Nie ma to jak naturalne karmienie naszych babek, a nie – chemiczne przetwory dwudziestego pierwszego wieku, które prócz napisu na opakowaniu nic naturalnego nie zawierają.
W drodze powrotnej odwiedziłam jeszcze pacjenta, który w pierwszym dniu pracy w lesie doznał złamania kręgosłupa. Po przepisaniu mu dalszych leków, mogłam już spokojnie wracać do domu.
Sobota
Przyszedł do mnie, nieco buńczuczny, ale na swój sposób pokorny, w każdym razie – facet o silnej osobowości. Poprosił o wizytę u matki, 92-letniej kobiety, która jak żyje lekarza jeszcze nie widziała. Drogę znałam, trudna nawet dla konia, z niespodziewanymi moczydłami, gdzie można było zostać na wieki.
- Co pacjentce dolega?
- Nic, ino coraz słabsza.
No, gdy się ma te dziewięćdziesiąt lat z okładem, to słabo można się już poczuć. Niemniej – zapakowałam w juki wszystko, co mogłoby być potrzebne i ruszyliśmy w drogę.
Rzeczywiście, wąska dróżka prowadziła do osiedla Sroki, gdzie mieszkała pacjentka z synem, trzymając się daleko od mieszkańców Wilczyc. Mówiono o nich, że są dziwni, jednak ja tego nigdy nie spostrzegłam.
Już z daleka zobaczyłam chatę krytą słomą. Cóż, takich chat jest tu sporo, żadna jednak nie wzbudzała takiego zainteresowania. Bo mieszkający tam Walczak po prostu przepędzał natrętów.
Weszłam do czegoś, co przy dużej dozie wyobraźni można było uznać za sień. Z klepiskiem, oczywiście. Po lewej stronie – wejście do obory, gdzie właściciel trzymał owce i kozę, po prawej – do izby. Izba to był wąziutki niby-korytarzyk, też z klepiskiem, gdzie na łóżku leżała staruszka, ciężko oddychając, a obok pieca – zgodnie ulokowane prosię i dwa jagnięta. Na stoliku stała herbata i kilka buteleczek z jakimiś kroplami.
Zbadałam chorą. Nie znalazłam nic niepokojącego. Po prostu, nadszedł jej czas i żaden lekarz na świecie nie mógłby jej przedłużyć życia. Była zdrowa, jedynie czas jej życia się kończył.
Wytłumaczyłam to synowi i matce, poleciłam zawezwać księdza z Wiatykiem i na tym moja rola się kończyła. Czułam się przybita i oszukana. Wzywano mnie po to, bym ratowała zdrowie, ale wobec wyroków boskich byłam bezsilna.
Odjeżdżałam przytłoczona, bo lekarz chce walczyć z chorobą, a tu nie było z czym. Ze starością? Nikt z nas nie jest nieśmiertelny, a i pacjentka, i jej syn – widać było – pogodzili się z tym, co nieuchronne.
Następnego dnia wypisałam akt zgonu.