Od 1 lipca 2018 roku wzrosną wynagrodzenia rezydentów i części specjalistów – to jeden z punktów porozumienia, które 8 lutego podpisali przedstawiciele Porozumienia Rezydentów OZZL oraz minister zdrowia Łukasz Szumowski. Podwyżki dla lekarzy to jeden z niewielu konkretów, jakie udało się wywalczyć w trakcie trwającego od października protestu. Jest zwycięstwo, choć raczej z kategorii pyrrusowych.
Narracja towarzysząca protestowi rezydentów od pierwszych dni głodówki była prosta: „walczymy również o podwyżki, ale nie jest to ani jedyny, ani najważniejszy postulat”. Tym najważniejszym było „6,8 proc. PKB na zdrowie do 2021 roku”.
Nie ma 6,8 proc. PKB na zdrowie w trzy lata. Ma być 6 proc. PKB do 2024 roku. Ma być, bo do połowy maja minister zdrowia ma przedstawić projekt nowelizacji ustawy. P.o. prezesa Narodowego Funduszu Zdrowia Andrzej Jacyna przyznaje, że projekt taki powinien powstać jak najszybciej, jeśli w systemie mają się pojawić dodatkowe środki, zanim pojawią się dodatkowe koszty związane z nowelizacją ustawy o wynagrodzeniach pracowników wykonujących zawody medyczne. I przede wszystkim z porozumieniem podpisanym 8 lutego. Problem w tym, że na razie trudno przewidzieć, jak duże będą koszty wzrostu płac w ochronie zdrowia w najbliższych miesiącach. Zaryzykować można jedynie stwierdzenie, że presja płacowa będzie o wiele większa, niż chcą to w tej chwili przyznać decydenci.
Co wolno związkowcowi,
to nie rezydentowi?
Kilka dni po podpisaniu porozumienia z rezydentami minister zdrowia musiał się gęsto tłumaczyć przed partnerami społecznymi. Przede wszystkim związkowcami, którzy podczas posiedzenia Rady Dialogu Społecznego przypuścili na Łukasza Szumowskiego frontalny atak. Najostrzejszy – NSZZ „Solidarność”, której przewodniczący wprost zagroził ministrowi zdrowia zorganizowaniem protestu w ochronie zdrowia, skoro rezydentom udało się tą drogą wywalczyć niemałe (choć dalekie od oczekiwań) podwyżki. – Dzisiejsza informacja jest nie do przyjęcia. Jeżeli tak to ma się odbywać, to my też zrezygnujemy z posiedzeń RDS, też ogłosimy akcję protestacyjną. Głodówki w szpitalach, nie ma problemu. Zobaczymy co pan minister zrobi, z kim pan minister będzie rozmawiał – usłyszał od Piotra Dudy minister zdrowia.
W podobnym duchu jak Piotr Duda wypowiadali się przedstawiciele Forum Związków Zawodowych oraz OPZZ. Centrale związkowe wiele dzieli, ale łączy absolutne przekonanie, że wszelkie kwestie dotyczące warunków pracy – a więc również wynagrodzeń – powinny być omawiane i uzgadniane na forum RDS. Nie zgadzają się na „separatystyczne” czy też „bilateralne” negocjacje między przedstawicielami rządu i poszczególnych środowisk zawodowych. „Solidarność” protestowała, gdy z pielęgniarkami porozumienie zawierał minister zdrowia Marian Zembala (4 x 400 zł), protestuje i teraz, gdy prof. Łukasz Szumowski obiecuje podwyżki lekarzom. Szefowa „S” służby zdrowia, Maria Ochman, miała prosić przedstawicieli rządu podczas posiedzenia RDS, by nie zawierano porozumień „z żadnymi grupami zawodowymi, jeśli one nie są zrzeszone w związkach zawodowych”, mając na myśli wyłącznie reprezentatywne związki zawodowe.
Związki zawodowe, obecne w Radzie Dialogu Społecznego, chciałyby otworzenia na nowo dyskusji na temat ustawy o wynagrodzeniach minimalnych w ochronie zdrowia. Zwłaszcza że podpisane przez ministra porozumienie stawia jej sens pod dużym znakiem zapytania. Związkowcy już podczas obrad RDS zwracali uwagę ministrowi, że jego ostatnie decyzje dotyczące wzrostu wynagrodzeń lekarzy, tak rezydentów jak specjalistów, powiększają – i tak duże – różnice między zarobkami poszczególnych zawodów medycznych.
Podczas ubiegłorocznych prac nad ustawą o wynagrodzeniu minimalnym pracowników wykonujących zawody medyczne centrale związkowe – przy wszystkich zastrzeżeniach dotyczących poziomu wynagrodzeń – wspierały ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła w „spłaszczaniu” siatki płac w ochronie zdrowia. Współczynnik 1,27, przewidziany dla lekarzy specjalistów, to niespełna 100 proc. więcej niż 0,64 – współczynnik dla najniżej zaszeregowanych pracowników wykonujących zawody medyczne (w tym olbrzymiej części pielęgniarek bez specjalizacji). To, co doceniała większość związków zawodowych, krytykowało środowisko lekarskie, zwracając uwagę na fakt, że różnica między wynagrodzeniem lekarza bez specjalizacji (w tym rezydenta, wskaźnik 1,05) i wynagrodzeniem specjalisty jest nieakceptowalnie mała (jedynie 0,22).
Porozumienie zawarte z rezydentami zdecydowanie zwiększa te widełki. Wynagrodzenie młodych lekarzy, w zależności od etapu i rodzaju specjalizacji już od lipca będzie wynosić od 4 do nawet 5,3 tys. złotych. Minister zobowiązał się też, że lekarze specjaliści, którzy zdecydują się pracować (dyżurować) tylko w macierzystym szpitalu, otrzymają pensję nie mniejszą niż 6750 zł, czyli ok. 1,4 średniej krajowej.
Nowelizacja? Tak! Ale nie taka!
Odpowiedzialność za kształt porozumienia z rezydentami spoczywa w całości na ministrze Łukaszu Szumowskim. Ale kto odpowiada w Ministerstwie Zdrowia za przygotowaną i przedstawioną w lutym partnerom społecznym do konsultacji nowelizację ustawy o wynagrodzeniu minimalnym?
Dość nieszczęśliwie projekt opuścił ministerstwo niemal równocześnie z finiszem rozmów między ministrem a młodymi lekarzami. To wyraźnie wzburzyło związkowców, zarówno tych z największych, reprezentatywnych związków zawodowych, jak i z organizacji skupionych w Porozumieniu Zawodów Medycznych. Problemem nie jest jednak wyłącznie termin, ale przede wszystkim zawartość projektu, która w najlepszym razie oceniana jest jako „niewystarczający krok w dobrym kierunku”, w najgorszym – jako skandal.
Ustawa o wynagrodzeniach minimalnych pracowników wykonujących zawody medyczne była krytykowana na długo przed tym, jak została uchwalona. Zarówno przez pracodawców (w tym organizacje skupiające samorządy terytorialne), jak i pracowników. Ci pierwsi zarzucali ustawodawcy m.in., że nakłada na nich zobowiązania, nie gwarantując środków na ich realizację. Krytyka ze strony organizacji pracowników skupiała się na dwóch kwestiach. Po pierwsze, że ustawa nie obejmuje wszystkich pracowników zatrudnionych w ochronie zdrowia, po drugie – że gwarantowane wynagrodzenia minimalne są, oględnie mówiąc, niewystarczające.
Resort zdrowia od dłuższego czasu przygotowywał zmiany w ustawie i uwzględnił, częściowo, postulaty pracowników. Do siatki wynagrodzeń minimalnych zostaną dopisane kolejne zawody – chodzi o pracowników, którzy nie wykonują stricte zawodów medycznych, ale ich praca „pozostaje w bezpośrednim związku z udzielaniem świadczeń zdrowotnych”. Ich minimalne pensje mają stopniowo wzrastać, a do końca 2021 r. mają być równe iloczynowi współczynnika 0,53 i kwoty przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia brutto w roku wcześniejszym. Chodzi na przykład o salowe oraz o sekretarki medyczne, które miałyby pomóc w odbiurokratyzowaniu pracy przede wszystkim lekarzy. Projekt zakłada również podwyższenie wynagrodzeń minimalnych pielęgniarek i położnych zatrudnionych na stanowiskach wymagających wykształcenia wyższego magisterskiego, jednak bez specjalizacji (wskaźnik dla tej grupy podwyższono z 0,64 na 0,73).
„Solidarność” konsekwentnie domaga się objęcia gwarancjami minimalnego wynagrodzenia wszystkich pracowników placówek medycznych. To postulat, w obecnym stanie prawnym, niemożliwy do spełnienia. Trybunał Konstytucyjny orzekł bowiem już kilka lat temu, że ustawodawca może wyodrębnić specjalne (pozakodeksowe) stawki minimalne tylko w przypadku pracowników zatrudnionych w zawodach wymagających specjalnych kwalifikacji lub takich, których praca wykonywana jest w specjalnych warunkach. Dlatego ustawa początkowo objęła wyłącznie pracowników wykonujących zawody medyczne, a teraz ma być rozszerzona o tych, których praca związana jest bezpośrednio z obsługą pacjenta. Pracownicy administracyjni czy np. palacze nie spełniają warunków, które umożliwiłyby ich wpisanie do ustawy.
Ale „Solidarność”, jak również pozostali związkowcy, chcą też rozmów na temat rewaloryzacji wskaźników, zapisanych w ustawie. Zwracają uwagę, że najnowsza propozycja resortu zdrowia, mówiąca o wskaźniku 0,53 dla najniżej zaszeregowanych pracowników (w tej grupie mają być również sekretarki medyczne) oznacza, że w najbliższych dwóch latach minimalne wynagrodzenie zasadnicze tej grupy będzie niższe niż ogólnie obowiązująca płaca minimalna, bo kwota bazowa do końca 2019 roku wynosi 3,9 tysiąca brutto, tymczasem płaca minimalna w 2018 roku to 2100 zł. Maria Ochman podczas obrad RDS zwracała zresztą uwagę na oczywisty wydawałoby się problem: takie samo wynagrodzenie, na poziomie płacy minimalnej, szpitale mają oferować pracownikom, od których kwalifikacji się nie wymaga (np. salowym) i sekretarkom medycznym, które mają być zawodem o określonych przepisami kwalifikacjach (i związanej z nimi odpowiedzialności). – Proponowana nowelizacja w żadnym stopniu nie odpowiada oczekiwaniom postulowanym przez środowisko medyczne. Oczekujemy od strony rządzącej kompleksowego podejścia do nowelizacji ustawy, a nie pozorowanych działań – podsumował stanowisko pracowników Tomasz Dybek, reprezentujący Porozumienie Zawodów Medycznych.
Jak na ironię, niemal w tym samym czasie, gdy partnerzy społeczni wskazywali na ułomności ministerialnego projektu nowelizacji ustawy, argumentując m.in., że przy tak niskim poziomie zarobków nie ma mowy, by sektor ochrony zdrowia zdołał przyciągnąć nowych pracowników, jedna z sieci dyskontów ogłosiła, że w 2018 roku podniesie wynagrodzenia pracowników o ok. 9 proc. Kilka dni później ta sama sieć handlowa wyszła z kolejną ofertą: chce zatrudniać studentów, oferując 3 tysiące złotych pensji.
Tani system, niskie płace
Stanowisko rządu, przynajmniej na razie, się nie zmienia: ustawa o płacach minimalnych w tym kształcie to maksimum, na które stać system. Pracodawcy zaś wskazują, że nawet te minimalne podwyżki przy obecnym poziomie finansowania ochrony zdrowia, przy tym poziomie kontraktów, będą stanowić ogromne obciążenie dla budżetów placówek. NFZ zapewnia, że dodatkowe środki będą – Andrzej Jacyna szacuje, że w tym roku do placówek trafi dodatkowo (czyli ponad to, co obecnie przewiduje plan finansowy NFZ) nawet 5 mld zł, przy czym pieniądze te będą dzielone dopiero w drugiej połowie roku. Ale gdy dodać tylko koszty nowelizacji i to, do czego już się zobowiązał – wobec lekarzy – resort zdrowia, pojawiają się uzasadnione obawy, że pieniędzy może zwyczajnie zabraknąć. A przecież w kolejce ustawiają się kolejne grupy zawodowe. W lutym strajkiem zagroziły pielęgniarki, na początku marca – ratownicy medyczni, którzy zarzucają rządowi, że nie dotrzymuje obietnic, zarówno tych dotyczących zmian w systemie ratownictwa, jak i podwyżek dla ratowników.
Ale niezadowoleni są również lekarze, przede wszystkim specjaliści. W kilkunastu placówkach w Polsce złożone wypowiedzenia utrudniają lub wręcz paraliżują prace. Samorząd województwa podlaskiego musi zaciągnąć kredyt bankowy, by sfinansować żądania płacowe specjalistów z podległych sobie placówek, a samorządowcy z goryczą mówią, że choć minister obiecał podwyżki dla specjalistów, nic nie powiedział, w jaki sposób mają zostać sfinansowane. A lekarze chcą większych pieniędzy nie w lipcu, tylko już w tej chwili. I nie wszyscy godzą się na taką skalę podwyżki. O wyższe zarobki upominają się zresztą nie tylko zatrudnieni na etacie, ale też lekarze pracujący na kontraktach. – Porozumienie z rezydentami to kamień, który ruszył lawinę nie tyle oczekiwań, co żądań płacowych – ocenia dyrektor jednego z dużych szpitali.
Problem w tym, że zapowiadany i zaplanowany wzrost nakładów na ochronę zdrowia jest zbyt mały i zbyt wolny, by możliwe było zrealizowanie – nawet częściowe – postulatów pracowników. W tej chwili, jak wynika z nieoficjalnych informacji, związki zawodowe chciałyby przy okazji nowelizacji ustawy o wynagrodzeniu minimalnym uzyskać minimum minimorum, czyli rewaloryzację kwoty bazowej – obowiązująca pochodzi z roku 2015 i jest niższa od obecnej średniej krajowej o ok. 700 złotych. Jednak każda zmiana zarówno po stronie kwoty bazowej, skracania zapisanego w ustawie okresu przejściowego w dochodzeniu do wskaźników zaszeregowania, jak i wysokość samych wskaźników oznacza dodatkowe, liczone w miliardach złotych, koszty. Których po stronie przychodów NFZ próżno szukać.
Podnoszenie wynagrodzeń bez pokrycia w środkach finansowych z przychodów szef NFZ podczas posiedzenia RDS nazwał „działaniem na granicy sabotażu”. I choć był to komentarz do decyzji tych dyrektorów szpitali, którzy „poddali się dyktatowi określonych grup zawodowych” i w pierwszych tygodniach roku podnieśli wynagrodzenia lekarzom nawet o 100 procent (przywołując słowa Jacyny), w pewnym stopniu oddaje sens obecnych zmagań o literę i ducha przepisów regulujących wynagrodzenia pracowników medycznych.
Najpierw odpowiednie przychody, potem – odpowiednie wynagrodzenia. Z naciskiem na „odpowiednie”.