W lipcu bieżącego roku minister zdrowia podpisał porozumienie z ratownikami medycznymi, które między innymi zawierało uzgodnienia w zakresie podniesienia wynagrodzeń tej grupie pracowników ochrony zdrowia. W ślad za tym porozumieniem poszły pieniądze, ale tylko dla ratowników zatrudnionych w pogotowiu ratunkowym, bo dla nich pieniądze pochodzą z budżetu państwa i tymi pieniędzmi może sterować minister. Problem jednak tkwi w tym, że lipcowe porozumienie miało dotyczyć wszystkich ratowników, również i tych zatrudnionych w szpitalach, a szpitale otrzymują pieniądze z NFZ i które pochodzą ze składek, a nie z budżetu państwa. Ponad miesiąc temu minister zdrowia skierował list do dyrektorów szpitali, aby postarali się oni zapewnić podwyżki dla ratowników ze środków, które otrzymują z NFZ. Wprawdzie w lipcowym porozumieniu była mowa o piśmie do wojewodów, ale minister chyba zorientował się, że pisanie do wojewodów nie ma sensu, bo ani im szpitale nie podlegają, ani nie mają pieniędzy, które mogliby przekazać szpitalom na podwyżki. A gdyby nawet je mieli, to prawo nie pozwala im przeznaczać pieniędzy na taki cel. Tak więc skierowanie pisma do dyrektorów szpitali miało o tyle większy sens, że to właśnie dyrektorzy podejmują decyzje o wynagrodzeniach w kierowanych przez nich placówkach medycznych. Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że pismo ministra do dyrektorów szpitali to ciekawostka epistolograficzna bez żadnej mocy sprawczej. Dla osoby mniej obeznanej z procedurami związanymi z funkcjonowaniem państwa, wszystko co zrobił w tej sprawie minister może wydawać się logiczne i właściwe. Tymczasem począwszy od porozumienia w postępowaniu ministra aż roi się od błędów i działań niezgodnych z prawem. Po pierwsze – minister, zobowiązując się w porozumieniu, że wystosuje pismo do wojewodów, powinien był wiedzieć, że takie pismo nie ma żadnego sensu, ponieważ wojewodowie nie mogą zrobić nic, aby skłonić dyrektorów szpitali do wdrożenia podwyżek wynagrodzeń ratowników medycznych. Po drugie – minister, podpisując porozumienie, które miałoby obowiązywać wszystkich ratowników, powinien wskazać, skąd będą pochodziły pieniądze przeznaczone na ten cel. Jest to konieczne dla zachowania powagi państwa, w imieniu którego działa minister. Nie przestrzegając tej zasady każdy z ministrów mógłby obiecywać wszystko, włącznie z gruszkami na wierzbie. Po trzecie – minister, podpisując porozumienie, powinien wiedzieć, że nie jest w stanie zapewnić podwyżek wszystkim ratownikom medycznym, bo nie ma do tego właściwych narzędzi prawnych. Po czwarte – kierując pismo do dyrektorów szpitali z prośbą o zrealizowanie podwyżek, minister niezgodnie z prawem usiłuje dysponować pieniędzmi szpitala i wprawdzie jest to tylko prośba, to z kolei taka prośba nie ma żadnej mocy i może być wyrzucona do kosza. I w tym miejscu nawiążę do tytułu tego felietonu. Otóż w Polsce ciągle jeszcze obowiązuje, odziedziczone po tzw. komunie, prawo powielaczowe. Polega to na tym, że cokolwiek minister napisze – czy zgodnie, czy niezgodnie z prawem, albo też bez żadnej podstawy prawnej, to wytresowani przez komunę obywatele podporządkowują się posłusznie wszelkim życzeniom władzy. Swego czasu minister Balicki stworzył niezgodną z obowiązującym prawem interpretację czy szpitalom publicznym wolno, czy też nie wolno sprzedawać komercyjnych świadczeń zdrowotnych i wszyscy tej interpretacji się podporządkowali. Teraz podobnie – minister napisał, wszyscy próbują spełnić jego życzenia. Homo sovieticus ciągle ma się dobrze, a czasem odnoszę wrażenie, że coraz lepiej. Tylko czasem ktoś tam jeszcze baja o „państwie prawa”.