- Zamierzam pracować w Afryce, zajmować się HIV i AIDS – mówi Katarzyna Stażyk. Ukończyła Wydział Lekarski na Uniwersytecie Jagiellońskim w 2005 r. Po odbyciu stażu podyplomowego i zdaniu LEP, dzięki pomocy Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego, wyjechała do pracy w ośrodkach misyjnych w Etiopii. Przebywała w nich od lipca 2007 r. do połowy kwietnia ub.r. Obecnie robi specjalizację w dziedzinie chorób zakaźnych w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie.
Do Addis Abeby przyleciałam w niedzielę rano, w dzień wolny od pracy. Nigdy wcześniej nie byłam w Afryce, ale świadomie nie tworzyłam sobie jej wizji ani mojego miejsca pracy. Może dlatego rzeczywistość szybciej stała się codziennością.
Pierwszy dzień spędziłam na oglądaniu ośrodka i spacerze po mieście. Stolica nie wywarła dobrego wrażenia. Niesamowicie zatłoczona, ulice wypełnione samochodami i stadami osłów, bez chodników, żebracy i bezdomni, brudno. Z czasem przywykłam do tego miejsca, a nawet się przywiązałam. Tak samo, jak do ośrodka prowadzonego przez siostry z międzynarodowej kongregacji Misjonarek Miłości.
Ośrodek jest ostatnią deską ratunku dla ubogich, których nie stać na wizytę u lekarza czy pobyt w szpitalu. Ten w Addis Abebie mieścił około tysiąca pacjentów. Na jego terenie są też pomieszczenia dla wolontariuszy. Mnie, jak innym, przysługiwało łóżko w wieloosobowej sali oraz krzesło. To pozwala zrozumieć, że większość rzeczy traktowanych jako niezbędne wcale nie jest konieczna do życia.
Pierwsze tygodnie pracy spędziłam z zatrudnionym tam na etacie lekarzem – dr. Girmą. Przed południem odbywaliśmy obchód wszystkich sal chorych. Do naszych obowiązków należało zbadanie pacjentów nowo przyjętych, a także już leczonych, u których pojawiły się nowe dolegliwości lub których stan ulegał pogorszeniu. Naszym zadaniem była modyfikacja leczenia, zlecenie badań, analiza ich wyników. Ze względu na znaczną liczbę chorych był to czas intensywnej pracy.
Po przerwie obiadowej wraz z doktorem przyjmowaliśmy w gabinecie pacjentów z zewnątrz – głównie matki z dziećmi oraz chorych z oddziałów z bieżącymi problemami. Możliwości wykonywania badań były spore. W naszym ośrodku dostępne były m.in. testy w kierunku malarii, wyznaczniki stanu zapalnego, badanie plwociny w kierunku gruźlicy, poza tym – RTG, USG, testy na HIV. Istniała też możliwość konsultacji w szpitalach, na oddziałach specjalistycznych.
Niestety, wyniki konsultacji do nas nie docierały. Co gorsza, część szpitali kierowała się dziwną filozofią, niekorzystną dla pacjentów. Gdy pacjent za namową rodziny zgadzał się już na procedurę, na którą wcześniej nie wyrażał zgody (np. przetoczenie krwi), to bywało, że "w rewanżu" odmawiał mu jej szpital. Trudno zresztą mówić o specjalizacji owych oddziałów – w całej Etiopii jest np. dwóch neurochirurgów na około 80 milionów mieszkańców. Terminy planowych zabiegów wyznaczane są po latach oczekiwania, mało kto jest w stanie to przetrwać. Ratunkiem stają się operacje wykonywane przez zespoły z zagranicy lub kosztowne (wymagające sponsorów) wysyłanie pacjentów do innych krajów.
W naszym ośrodku leczono przede wszystkim różnego rodzaju choroby zakaźne, niewystępujące w Polsce. Przy właściwym rozpoznaniu terapia była dość łatwa i dobrze rokująca. Czasem jednak zdarzały się groźne powikłania, np. niesamowicie obfite krwotoki z nosa. Dużo było pacjentów z gruźlicą, HIV, zapaleniem płuc, biegunką różnej etiologii, nowotworami. Wspólną cechą wszystkich chorób było ich bardzo zaawansowane stadium. Większość pacjentów zgłasza się tu bowiem z dolegliwościami trwającymi od lat, co zwłaszcza w przypadku nowotworów było dramatyczne.
Praca i kontakt z chorymi dawały mi wiele satysfakcji. Mimo to z utęsknieniem czekałam na sobotnie popołudnie i niedzielę, zazwyczaj czas wolny. Wtedy mogłam poznawać miasto, pójść do muzeum, poszukać skrawka zieleni. Chętnie odwiedzałam kawiarnie z pysznym machiato, zaprawioną cynamonem herbatą i świeżo wyciskanym sokiem z egzotycznych owoców.
W Addis Abebie byłam około miesiąca. Przyszedł czas, by zmienić miejsce pobytu. Po konsultacji z siostrami mój wybór padł na Kibre Mengist, ośrodek na południu Etiopii.
Sama podróż do tego miejsca okazała się kolejną, wielką przygodą. Na dworcu należało się stawić o piątej rano, by zająć kolejkę po miejsce w autokarze. Wszystkie autobusy wyjeżdżały bowiem o siódmej, tworząc gigantyczny korek. Obok mnie, oprócz sąsiadki, znalazł się jej bagaż, tak więc dla mnie pozostał tylko skrawek fotela.
Po wyjeździe z miasta większość pasażerów zaczęła cierpieć na dolegliwości żołądkowe. Na szczęście, asystent kierowcy czuwał nad sytuacją i sprawnie rozdawał foliowe torebki. Męczące były ciągłe postoje autobusu – czasem należało wysiadać, czasem pozostać w środku. Wtedy wkraczała procesja sprzedawców oferujących najróżniejsze towary, ludzi proszących o wsparcie, księży błogosławiących wiernych. Sprzedaż odbywała się też przez okno autobusu, gdy ten tylko zwolnił prędkość. Nie obeszło się bez kilkakrotnej rewizji policyjnej, polegającej na tajemniczym dotykaniu bagaży. W moim plecaku podejrzana była mała kieszeń. Wydobyte z niej zostały: środek przeciw komarom, płyn do dezynfekcji rąk, lekarstwa na poparzenia. Musiałam tłumaczyć policjantowi, do czego każda rzecz służy. Ale poza tym – Etiopczycy podczas podróży byli bardzo mili i opiekuńczy, dbali, abym się nie zgubiła, częstowali swoim prowiantem.
Oszołomiona byłam bezmiarem mijanej natury. Rejony, przez które przejeżdżaliśmy, świeżo po porze deszczowej, są nieprawdopodobnie zielone i piękne. Gdzieniegdzie tylko widać pojedyncze chatki-lepianki, drzewa bananowe, kaktusy. W końcu poczułam, że jestem w Afryce.
Do celu podróży dotarłam wykończona. W Kibre Mengist z miejsca zostałam lokalną atrakcją. Każde moje pojawienie się w "centrum" stanowiło sensację. Wszyscy chcieli mnie dotknąć, niektórzy na mój widok wydawali okrzyki i wymachiwali rękoma. Rzadziej jednak prosili o pieniądze i jedzenie. Samo miasto natomiast trudno nazwać nawet wsią.
Od pierwszego dnia rozpoczęłam bardzo intensywną pracę. Zostałam przydzielona do odcinka kobieco-dziecięcego. Był bardzo kameralny w porównaniu z tym z Addis Abeby, na około 150 osób. Rano rozwiązywałam bieżące problemy medyczne, zmieniałam opatrunki (najczęściej po oparzeniach, zwykle monstrualnych rozmiarów). Inaczej niż w stolicy – sama rozdawałam większość leków, robiłam zastrzyki, podłączałam kroplówki. Teoretycznie – kończyłam pracę o piątej po południu, ale wtedy zaczynało się pojawiać najwięcej problemów. Nie było już nikogo, kto mógłby tłumaczyć, więc pacjenci starali się wyjaśniać wszystko na migi. Zwykle kończyło się to fiaskiem, ale praca przedłużała się często do późnych godzin. Wieczorem zaś trzeba było jeszcze gotować mleko dla niedożywionych dzieci i nakłaniać je do jedzenia. Takich dzieci było sporo i nie wszystkie nasze wysiłki kończyły się powodzeniem. W pamięci szczególnie mam Lelise – miała 2 lata i ważyła 5 kg. Zajmował się nią Janko, doktor z Czech, który pojawił się w Kibre Mengist kilka tygodni po moim przyjeździe. Mozolne karmienie dziewczynki sondą nie przyniosło rezultatu, zmarła.
Najbardziej przykre było to, że dla niektórych pacjentów nie było ratunku. Przychodzili po pomoc za późno lub wymagali skomplikowanych procedur medycznych, o których w tamtych warunkach można było tylko pomarzyć. Leczenie odbywało się tu najczęściej "na wyczucie", bo dostęp do jakiejkolwiek diagnostyki był bardzo ograniczony – np. najbliższy rentgen znajdował się w odległości 300 kilometrów. Oczywiście, bardzo często byliśmy w stanie pomóc wielu osobom, co dawało bezgraniczną satysfakcję.
W Kibre Mengist bardzo zżyłam się z pacjentami, zwłaszcza z dziećmi. Były spontaniczne i żywiołowe, śliczne i kochane. Doskonale się porozumiewaliśmy, mimo braku wspólnego języka. Toteż wyjazd stamtąd obficie opłakałam.
Chwile wytchnienia zdarzały się rzadko. Niezwykłym przeżyciem były wyprawy z siostrami po okolicznych kaplicach. Jeepem lub na piechotę przedzieraliśmy się przez prawdziwie afrykańską krainę. Nie było dróg, wokół morze zieleni, i do każdego celu podróży – ogromne odległości. Ludzie żyją tu w całkowitym odosobnieniu, a w prowizorycznych chatkach z niczego nie ma nawet śladu czegoś, co nazywamy cywilizacją. Mimo to większość spotkanych przeze mnie ludzi sprawiała wrażenie szczęśliwych. Sami niczego nie posiadają, a dzielą się najmniejszą odrobiną chleba.
Kibre Mengist opuszczałam z żalem. Tęskniłam już za kawałkiem asfaltowej drogi, internetem, ciastkami z czekoladą. Musiałam wrócić do Addis Abeby, by przedłużyć wizę. Gdy to się udało, postanowiłam wyruszyć na północ.
Przyjechałam do Alamaty. To przepiękne miejsce, położone w górach. Gdy budziłam się rano, przez uchylone drzwi mogłam podziwiać oszałamiające widoki. Klimat odpowiadał mi tu bardziej niż na południu – nareszcie było naprawdę gorąco. W ośrodku – około 300 pacjentów. Moje obowiązki – podobne jak w Kibre Mengist. Rano: obchód pacjentów, siostry zgłaszały osoby z dolegliwościami. Po południu – przyjmowanie nowo przybyłych. Oczywiście, najwięcej problemów było w godzinach wieczornych. Pacjenci do ośrodka przychodzili w bardzo zaawansowanych stadiach chorób, bo zazwyczaj mieli bardzo daleko, więc najpierw próbowali metod tradycyjnych. Sto lub dwieście kilometrów transportowania chorego przez góry było ostatecznością. Zdarzały się jednak cuda i niespodziewane wyzdrowienia pacjentów.
W czasie pobytu na północy zwiedziłam Aksum – jedną z głównych atrakcji turystycznych w Etiopii, gdzie rzekomo przechowywana jest Arka Przymierza. Zatrzymaliśmy się u sióstr, które nieopodal mają swój ośrodek. Ale większą radość niż samo Aksum sprawiła mi ciepła woda pod prysznicem oraz mleko do kawy.
Trzecie już miejsce mojej pracy w Afryce opuściłam w Wigilię rano. Zmierzałam z powrotem do Addis Abeby, po drodze zwiedzając m.in. Lalibelę i Bahar Dar. Północ Etiopii naprawdę mnie zachwyciła. Powrót do stolicy był przyjemny, zdążyłam już polubić to miasto, a zwłaszcza miejsce mojej pracy. Czułam, że wracam niemal do siebie. Znałam dobrze pracowników, a nawet niektórych pacjentów, zaś sama praca sprawiała mi ogromną radość. Obowiązkami podzieliłam się z dr. Girmą. Najczęściej podlegał mi oddział męski i gruźliczy.
Miałam okazję uczestniczyć w kilku etiopskich świętach, m.in. Bożego Narodzenia, które tam obchodzi się 7 stycznia. Czas w Etiopii biegnie inaczej, także ten kalendarzowy. Teraz jest tam 2001 r., który zaczął się w pierwszych dniach września ub.r. Często gubiłam się w tych datach, a także godzinach, bo i one są inne.
Koniec mojego pobytu w Afryce przypadł na apogeum pory suchej. W naszym ośrodku nękał nas ciągły brak wody i prądu. W końcu – nawet się do tego przyzwyczailiśmy. Zresztą nie był to wielki problem w porównaniu z głodem, który dotykał wielu mieszkańców. Głód jest najgorszy. Szczególnie – w okresie letnim, gdy mnie w Etiopii już nie było.
W Addis Abebie pracowałam 4 miesiące, po czym wróciłam do Polski.