Dlaczego pozwalamy, by w państwie uznającym się za państwo prawa działy się rzeczy moralnie i etycznie wątpliwe? Czy decyzja sprzedaży najlepszych oddziałów publicznych szpitali nie jest działaniem na ich szkodę, a zatem również na szkodę szeroko pojętego interesu publicznego.
Dyrektor niezbyt dobrze prosperującego państwowego zakładu przetwórstwa owocowego, produkującego konfitury z truskawek, agrestu i porzeczek, stanął przed nie lada problemem – ratowania upadającej firmy. Chcąc uchronić zakład przed finansową klapą, podjął zaskakującą decyzję. Postanowił sprzedać jedyną dochodową linię produkcyjną, wytwarzającą dżemy truskawkowe. Swoje postępowanie tłumaczył tym, iż dzięki pieniądzom otrzymanym z transakcji będzie mógł sprzedać więcej przetworów z agrestu i porzeczek.
Dzięki dodatkowym środkom finansowym uda mu się słoiki zaopatrzyć w ładniejsze etykiety, a dzięki temu to rzesze konsumentów rozsmakują się w konfiturach porzeczkowych i agrestowych. Oczywiście, pojawił się chętny do transakcji prywatny podmiot i przejął lukratywną część owocowego interesu.
Dyrektor ów odpowiadając na pytania zdziwionych dziennikarzy, dlaczego sprzedał coś, co „utrzymywało” przy życiu cały zakład, tłumaczył, że kierował się interesem firmy, a utrzymywanie jedynej dochodowej linii produkcyjnej dżemów truskawkowych było dla zakładu po prostu… niekorzystne. Był również święcie przekonany, że konsumenci, którzy spożywali dotąd głównie dżemy truskawkowe, przestawią się teraz na konsumpcję dżemów z agrestu i porzeczek, mimo że produkcja tych z truskawek nie została wstrzymana, ale przekazana prywatnej firmie, która zadeklarowała, że doinwestuje tę produkcję i zadba, by konsumenci otrzymali jeszcze lepszy produkt niż dotychczas.
Choć szpital to nie zakład przetwórstwa owocowego, a oddziały szpitalne nie są liniami produkcyjnymi wytwarzającymi konfitury, dla lepszego zobrazowania, jak postępuje się w Polsce z dochodowymi oddziałami, pozwoliłem sobie na to porównanie.
Już kilka lat temu Beata Sawicka, była posłanka Platformy Obywatelskiej, zwierzała się podstawionemu funkcjonariuszowi CBA, który udawał biznesmena, że na prywatyzacji ochrony zdrowia można będzie zrobić niezły interes. Czy miała rację?
Zaczęło się od szpitala w Chorzowie
Dyrekcja Zespołu Szpitali Miejskich (ZSM) w Chorzowie podjęła niedawno kontrowersyjną decyzję sprzedaży oddziału kardiologii. Cenę wywoławczą ustalono na 4 mln zł, a koszt rocznego czynszu (bo jak mówi dyrektor sprzedany zostaje tzw. know-how, czyli prawo do wykonywania procedur medycznych z doświadczonym personelem i częścią sprzętu) ma wynosić blisko 1 mln zł. Kontrakt z NFZ w 2011 r. dla tego oddziału to niebagatelna kwota: 10 mln zł! Jedyną ofertę zakupu złożyła prywatna spółka: Polska Grupa Medyczna (PGM), której udziałowcami są lekarze związani ze Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu.
Według kierujących szpitalem – utrzymanie oddziału kardiologicznego okazało się po prostu … niekorzystne. Choć zabiegi ratujące życie nie są limitowane, to jak podaje portal miejski www.mojchorzow.pl, NFZ nie wypłaca w terminie dodatkowych środków z tytułu nadwykonań, jednocześnie żądając planowania nadwykonań w przyszłorocznym budżecie! Decyzję sprzedaży kardiologii tłumaczono również faktem, że NFZ w pierwszej kolejności wypłacał pieniądze na świadczenia ratujące życie, jak np. koronaroplastyka, a z tego powodu kontrakty dla innych oddziałów na przestrzeni 2 ostatnich lat uległy zmniejszeniu o 10–30%. W celu „ratowania” sytuacji finansowej szpitala, podjęto więc decyzję o pozbyciu się „problematycznej” kardiologii.
Czy decyzja tej sprzedaży podjęta została w pełni świadomie, czy, jak mówią złośliwi, w stanie zamroczenia, będącego ograniczeniem świadomości i brakiem kontaktu z otoczeniem? A może tylko i wyłącznie kierowano się dobrą wolą, zaś ludzie odpowiedzialni za losy szpitala, sprzedając tak naprawdę lukratywny oddział, rzeczywiście wierzyli, że działają w interesie placówki? Słyszy się zresztą głosy, że wszystko to jest po prostu częścią misternie przygotowywanego planu, mającego na celu stopniową prywatyzację szpitali.
Podjętą na posiedzeniu Rady Miasta decyzję dotyczącą dalszych losów szpitalnego oddziału trafnie podsumował były prezydent Chorzowa, Marek Kopel: – Według mnie, to jest klęska państwa prawa, ponieważ wyprowadza się ze struktur szpitala najlepszy jego oddział.
Podobnie w Dąbrowie Górniczej
12 września br. radni z Dąbrowy Górniczej przyjęli uchwałę o likwidacji oddziału kardiologii z intensywnym nadzorem kardiologicznym, poradni kardiologicznej, pracowni EKG i pracowni echokardiograficznej w Szpitalu Specjalistycznym im. Sz. Starkiewicza. To po ZSM w Chorzowie druga lecznica w Polsce, przekazująca kardiologię w prywatne ręce. W uzasadnieniu projektu uchwały można przeczytać, że likwidacja tych komórek organizacyjnych spowodowana była koniecznością restrukturyzacji szpitala w związku ze stale wzrastającym zadłużeniem oraz poszukiwaniem nowych rozwiązań, umożliwiających optymalizację kosztów finansowania placówki. Radnym nie przeszkadzało, że kardiologia, m.in. z uwagi na korzystną wycenę procedur przez NFZ, po prostu na szpital zarabiała… Kontrakt wart był ok. 4 mln zł, a oddział każdy rok zamykał z zyskiem.
Jednak dyrekcja spodziewa się, że przychody z czynszu przewyższą dochody uzyskiwane przez oddział kardiologii i pozwolą na rozwój pozostałych zakresów udzielanych świadczeń. Czy aby na pewno tak będzie? Z pewnością przekonamy się o tym niebawem. Co więcej, dyrektor szpitala w wypowiedzi dla jednej z branżowych gazet nie ukrywał, że sprzedaż oddziału kardiologicznego wzbudziła dość duże zainteresowanie dyrektorów innych szpitali, którzy biorą pod uwagę podobne rozwiązania.
Błogosławieństwo konsultanta
Prof. Lech Poloński, śląski konsultant w dziedzinie kardiologii, w wypowiedziach dla prasy wskazuje, że przejęcie chorzowskiego oddziału przez PGM uczyniło współpracę spółki ze szpitalem bardziej czytelną (wcześniej była ona w Zespole Szpitali Miejskich w Chorzowie podwykonawcą części usług z zakresu kardiologii inwazyjnej). Równocześnie zaznacza, że uzyskane przez szpital pieniądze są atrakcyjne, a przykład chorzowski ma szansę znaleźć naśladowców w innych częściach kraju… Jak donosi jeden z portali medycznych, profesor jest udziałowcem PGM, mającej placówki m.in. w Częstochowie, Sosnowcu, Kluczborku i właśnie w Chorzowie.
Czy konsultant wojewódzki powinien publicznie chwalić decyzję sprzedaży oddziału publicznego szpitala prywatnej spółce, której jest współudziałowcem? Czy ma do tego moralne prawo?
Czy wojewoda w trybie pilnym nie powinien odwołać człowieka, który w ważnych sprawach nie do końca będzie obiektywny? A może – on sam honorowo powinien podać się do dymisji ze stanowiska konsultanta? Nie ma chyba innego cywilizowanego kraju, w którym konsultant wojewódzki czy krajowy (lub osoba pełniąca analogiczną funkcję), będący udziałowcem prywatnych spółek przejmujących publiczne oddziały, zgodnie z prawem może sprawować tak odpowiedzialne dla interesu społecznego funkcje. Czy powinien, i czy w ogóle może – w sytuacji konfliktu inwestorów – wypowiadać się obiektywnie na tematy, które leżą w zakresie jego obowiązków? Czy ludzie, będący prywatnymi przedsiębiorcami, mogą opiniować i kontrolować – jakby nie było konkurencyjne – publiczne zakłady opieki zdrowotnej? Co w tym przypadku ma do powiedzenia wojewoda, który w porozumieniu z ministrem zdrowia powołał konsultanta?
Kilka tygodni temu MZ odwołało z funkcji kilkunastu konsultantów. Zarzuty podobno były różne. Dlaczego w naszym kraju funkcje konsultantów wojewódzkich i krajowych sprawują osoby, które śmiało można nazwać biznesmenami?! Czy władze publiczne nie widzą tu konfliktu interesów?! Dlaczego pozwalamy, by w państwie uznającym się za państwo prawa działy się rzeczy moralnie i etycznie wątpliwe?
Dobrze by było, gdyby całej sprawie przyjrzały się takie instytucje, jak CBA czy NIK i sprawdziły, czy decyzja sprzedaży najlepszych oddziałów publicznych szpitali nie jest przypadkiem działaniem na ich szkodę, a zatem również – na szkodę szeroko pojętego interesu publicznego.
Nie zabijać kury znoszącej złote jaja
Z pomocą argumentów, jakimi posłużono się przy sprzedaży oddziałów kardiologicznych – niemal wszystkie publiczne szpitale w Polsce powinny pozbyć się najbardziej dochodowych oddziałów, a pozostawić w swoich strukturach te, które przyczyniają się do wzrostu ich zadłużenia.
Zarzynanie kury znoszącej złote jaja po prostu mocno śmierdzi. Niektórzy tę sytuację porównują do chwytania się brzytwy przez tonącego. Brzytwa ta ma się stać narzędziem zaplanowanej wcześniej zbrodni.
Według dyrektora Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie, Janusza Solarza, decyzja sprzedaży oddziału kardiologicznego jest dramatycznym ruchem, wejściem na drogę do upadłości szpitala. Jego opinię podzielają dyrektorzy innych placówek. Jeśli coś przynosi zysk, to po co to sprzedawać? Brak zdrowego rozsądku czy wyobraźni, a może – część misternego planu?
Czy decydując się na sprzedaż oddziałów kardiologicznych można mieć nadzieję na otrzymanie większego kontraktu dla innych oddziałów, jak tłumaczył to jeden z dyrektorów? Czy zmiana właściciela oddziału kardiologii zmniejszy liczbę ostrych incydentów wieńcowych? Bzdura. NFZ dalej będzie w pierwszej kolejności wypłacał pieniądze za procedury ratujące życie, aczkolwiek zarabiać na tym będzie już nie szpital, a prywatna spółka, która zwietrzyła interes. Pozostałe środki, jak dotychczas, popłyną do innych oddziałów i najprawdopodobniej znów okażą się niewystarczające.
Szokujące jest to, iż choć żyjemy (wydawałoby się) w państwie prawa, w świetle jupiterów wmawia się obywatelom, że 4 minus 1 to 5. Skrajna to arogancja i poczucie wszechwładzy czy może – traktowanie społeczeństwa jako bandy idiotów? Co można myśleć o ludziach, którzy wyzbywają się części publicznego, tj. stworzonego dzięki pieniądzom podatników i z tych pieniędzy utrzymywanego majątku, a który do tej pory stanowił siłę napędową dla całego szpitala? Czy sprzedaż oddziałów kardiologicznych, jednych z najbardziej dochodowych komórek szpitalnych, może poprawić kondycję zadłużonych szpitali, czy tylko stopę życiową grupy współudziałowców spółek, które oddziały kupiły?
Mniej więcej w tym czasie, gdy dyrektorzy szpitali przy poparciu radnych dokonywali egzekucji kur znoszących złote jaja, dyrekcja szpitala św. Barbary w Sosnowcu podjęła zupełnie inną decyzję: chce taką kurę mieć na własność, a ze sprzedaży złotych jaj bilansować inne, mniej dochodowe oddziały. Niedawno rada społeczna placówki przegłosowała rozwiązanie umowy właśnie z PGM, będącą właścicielem pracowni znajdującej się w budynku wynajętym od szpitala. Podczas posiedzenia rady pozytywnie zaopiniowano także projekt stworzenia nowej pracowni kardiologii inwazyjnej, będącej własnością szpitala. Jeśli dzięki kardiologii można ratować sytuację finansową placówki, to grzechem zaniechania byłoby nierobienie tego. W podobny sposób myślą również inni szpitalni menedżerowie, którzy inwestują w oddziały ratujące budżety ich szpitali!
Szpitale różnią się misją
Nietrudno zgadnąć, że priorytetem prywatnej spółki będącej właścicielem (i zarazem zarządcą) oddziału będzie nie dobro pacjenta (nie kwestionuję, że ono również, aczkolwiek zawsze na drugim planie), ale uzyskanie jak najwyższych dochodów. Kto myśli inaczej, jest hipokrytą, człowiekiem naiwnym lub po prostu nie ma elementarnej wiedzy z zakresu działania prywatnych spółek. Ich podstawowym celem jest realizacja interesów własnych, polegająca na powiększaniu wartości majątku spółki, na szczęście, w większości przypadków, z uwzględnieniem interesu ich klientów, tj. chorych. Niestety, nie zawsze.
Nie jestem przeciwnikiem prywatnych szpitali. Takie również powinny funkcjonować na rynku usług zdrowotnych, a pacjent powinien mieć prawo wyboru placówki, w której chce się leczyć. Tym bardziej że jakość opieki i satysfakcja pacjentów z leczenia często jest tu wyższa niż w szpitalach publicznych. Na pewno jednak nie można pozwolić na niszczenie szpitali publicznych, których podstawową misją jest dobro chorego, a celem ekonomicznym nie mnożenie zysków, lecz utrzymanie płynności finansowej.
Szpital publiczny z założenia jest placówką, która otacza wszystkich pacjentów opieką medyczną. Z kolei, jak widać doskonale w codziennej praktyce, szpital prywatny to taki, który dysponuje oddziałami z założenia mającymi przynosić zyski, nastawionymi na wykonywanie dobrze wycenionych procedur i hospitalizację najbardziej „opłacalnych” pacjentów.
Prywatna placówka niechętnie przyjmuje przewlekle chorych lub tzw. trudne przypadki, których diagnostyka i leczenie są bardzo kosztowne i nieadekwatnie wysokie w stosunku do środków uzyskiwanych z NFZ. Często tacy pacjenci nie mają szansy na leczenie w prywatnych jednostkach, nawet mających kontrakt z NFZ, a jeśli już – to szybko są z nich wypisywani i kierowani do placówek publicznych celem „dalszego specjalistycznego leczenia”.
Polską patologią jest również możliwość sprawowania funkcji ordynatorów oddziałów w publicznych szpitalach przez właścicieli prywatnych placówek, szumnie nazywanych nieraz klinikami. Niemal każdy lekarz pracujący z takim ordynatorem wie, że „pacjent szefa” przed zaplanowanym zabiegiem w jego prywatnym ośrodku musi mieć wykonaną diagnostykę w oddziale publicznego szpitala. Fakt ten jest nawet coraz rzadziej ukrywany. Bez trudu na jednym z dość popularnych portali medycznych, promujących m.in. prywatyzację służby zdrowia, można znaleźć „cenną” radę: „Jeśli musisz skorzystać z prywatnej usługi, postaraj się zminimalizować koszty – większość badań diagnostycznych, koniecznych przed operacją, możesz wykonać w publicznej przychodni”.
Choć publiczna i prywatna ochrona zdrowia powinny koegzystować, to prywatne placówki nie mogą być pasożytem żyjącym i mającym się dobrze właśnie kosztem publicznej ochrony zdrowia, utrzymywanej z naszych podatków. A z całą pewnością dyrektorzy publicznych placówek czy ordynatorzy oddziałów nie powinni podrzynać gardeł zarządzanym przez siebie szpitalom i znajdującym się w ich strukturach oddziałom.
Już teraz musimy więc zaapelować do nowych parlamentarzystów, by przez tworzenie nowego, lepszego prawa eliminowali tę patologię w ochronie zdrowia. Nie ma wątpliwości, że brzytwę z rąk tonącego trzeba jak najszybciej wytrącić, a tonącym szpitalom rzucić prawdziwe koło ratunkowe.