Napisz, że zawsze byłam pielęgniarką. Obojętnie, co robiłam, nigdy się od tego nie odcięłam. Nie chciałabym, żeby ktoś pomyślał, że mówię to koniunkturalnie. I nie pisz tak, by dzisiejsze młode pokolenie odebrało to jak rozmowę z dinozaurem. I niech będzie bardzo uczciwie – ja bym chciała powiedzieć, że te wszystkie poprzednie lata – zmagań z rzeczywistością, z komuną – wyrabiały cechy charakteru, które dziś pozwalają zmagać się z chorobą. Choć nie jest mi łatwo. Może nawet trudniej fizycznie niż psychicznie. Czułabym się nie w porządku, gdybyś przeprowadzała ze mną wywiad, gdy ja nic nie robię. Więc napisz o chorobie.
Rozmowa z Alinką miała się ukazać 12 maja br. Jednak wydawało się, że warto ją jeszcze pogłębić i uzupełnić.
O wyborze zawodu
Przypadkowo przeczytałam ogłoszenie: Pomaturalne Studium Zawodowe, Wydział Pielęgniarstwa w Gdańsku, zaprasza kandydatów. Długo wydawało mi się, że ta decyzja podjęta w jednej chwili to był przypadek. Ale teraz, gdy z perspektywy oceniam swoje życie, widzę, że tak nie było. Chciałam iść na studia, ale rodzice pragnęli, bym poszła do pracy. W sumie cieszę się, że skończyłam tę szkołę. Ona pomaga żyć, nawet jeżeli praca w zawodzie przekłada się na bardzo marne pieniądze. To trochę szkoła życia, pomaga w wychowywaniu dzieci, zdobywa się tu ogólny szlif w kwestiach psychologii i fizjologii człowieka. Z tym się potem łatwiej żyje. To wszystko, co dała mi szkoła, było później ważne. Nie tylko formalne kwalifikacje.
Szpital Wojewódzki w Gdańsku
Pracowałam tam rok. Z pielęgniarkami, lekarzami, których wówczas poznałam, 28 lat temu, w mojej pierwszej pracy, do dziś mam bardzo bliskie, koleżeńskie relacje. Oddziałowa, która mnie przyjmowała do pracy, już na emeryturze, jest moją przyjaciółką. Przyjaźnię się też z lekarzami. Jest to dla mnie zagadką, czy w dzisiejszych czasach zdarzają się jeszcze takie więzi i zaufanie w pracy w oddziale, jak wtedy?
Przemysłowy Zespół Opieki Zdrowotnej
Do pracy w szpitalu przy Stoczni Gdańskiej namówił mnie tato. Był stoczniowcem, uważał, że córka też powinna pracować w stoczni. Dostałam 1600 zł, podczas gdy w Szpitalu Wojewódzkim zarabiałam 1100. I w tym zozie pracuję od 1974 r. do dziś, z przerwami na urlopy bezpłatne (w okresie sierpnia 80, internowania, pełnienia funkcji senatora – przyp. red.) i urlop wychowawczy.
W 1978 roku, gdy zaczęłam współpracę z opozycją, dyrekcja przerzucała mnie z jednego oddziału na drugi, żebym nie miała bliższych relacji ze współpracownikami. To mnie wcale nie martwiło. ZOZ nie był wielki, nie byłam osobą anonimową, a dzięki temu przybywało mi koleżanek. Ten cały koncept SB się nie powiódł. Byłam już wtedy sama z małym dzieckiem, mąż odszedł, mogli zwolnić mnie z pracy tylko dyscyplinarnie. Bałam się prowokacji. Jednak wszyscy w zozie mnie wspierali. Stan wojenny najwyraźniej to później pokazał. Ubecji została wytrącona broń. Więc tylko mnie przenoszono z miejsca na miejsce, ale nigdy nie straciłam tej pracy.
Nasz zoz jest dziś w bardzo złej sytuacji ekonomicznej. W październiku ubiegłego roku wszystkie związki zawodowe rekomendowały mnie na stanowisko dyrektora. Złożyłam papiery na konkurs, choć wiedziałam, że nigdy się nie zgodzą na moją nominację.
Zawsze wracałam do zozu. Niewielu ludzi wraca. Nie dlatego, że nie miałam innej możliwości. I mówię to uczciwie: chciałam być w tym środowisku. Odchodziłam z zozu na czas pełnienia funkcji publicznych. Teraz jestem w poradni podstawowej opieki zdrowotnej. Szkoda, że dotknęła mnie choroba, bo w kontakcie z pacjentami czuję się najlepiej. Odpowiedzialność publiczna – mówiłam tak zawsze – to dla mnie kamieniołomy. W przychodni czy szpitalu praca jest uporządkowana, ma określone godziny, ja tu odpoczywałam. Pamiętam zdziwienie: to pani wróciła? gdy po skończonej kadencji senatora zjawiłam się w zozie. A gdzie miałabym być? – pytałam. – No, mógłby mąż coś lepszego załatwić – mówiono. Ale po co miałby załatwiać, jak mogę wrócić do swojej pracy? Dla wielu było to niepojęte, zwłaszcza dla dyrekcji.
O wolnych związkach i "Solidarności"
Czego nie wiesz z mojego życia, przeczytaj w życiorysach. Ale najważniejsze jest to, że byliśmy gronem przyjaciół. To dawało poczucie bezpieczeństwa. Prowadziliśmy normalne życie. To nie było żadne męczeństwo, chociaż zawsze zdawałam sobie sprawę, że jak się robi coś wbrew władzy, to władza może zareagować. Najtrudniej było w latach 70. Ci, którzy widzieli i wiedzieli, co robią wolne związki zawodowe – mnie osobiście chronili, chociaż obcy baliby się wtedy udzielać pomocy. Ale po 1980 r. było już inaczej. Po moim internowaniu Sebastian miał ogromne wsparcie, zwłaszcza od osób ze służby zdrowia. Stale ktoś wpadał do mamy i ojca. Wiedziałam, że będą rodzicom pomagać, ale nie spodziewałam się, że na taką skalę.
W "Solidarności" najważniejsze były dla mnie spotkania z ludźmi, pochłaniały cały czas. Wiedziałam, że słuchając innych, mogę się najwięcej nauczyć. Bo jeśli mam rozwiązywać problemy na górze, to muszę je dobrze poznać. To często okazywało się zresztą problemem ogólnopolskim.
Dziś niektórzy mówią: styropian, kombatanctwo. Fajnie się tak mówi tym, którzy byli wtedy po przeciwnej stronie, mieli władzę. Natomiast z mojego punktu widzenia tamte czasy wyglądają zupełnie inaczej. Pracowałam, miałam małe dziecko – w 1981 r. Sebastian miał 7 lat. Moje internowanie było dla niego bardzo trudne. Oczywiście, ja się ze wszystkim liczyłam, miałam świadomość, co się może stać i starałam się przygotować go na taką sytuację, że mama zniknie, ale wszyscy inni będą mu pomagać. Jednak dziecko traci wtedy poczucie bezpieczeństwa. A ja sama żyłam w nieustannym niepokoju, czy Sebastian jest u dziadków, co się z nim dzieje.
Internowanie
W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., po posiedzeniu KK, miało się odbyć spotkanie gwiazdozbioru (grupy osób skupionych wokół Andrzeja Gwiazdy, nie zgadzających się z polityką Lecha Wałęsy – przyp. red.). Chcieliśmy ustalić, czy się chowamy, były już sygnały, że coś się zaczyna dziać. Zadzwoniłam najpierw do Gwiazdów, sygnał był dziwny, nikt nie odbierał telefonu, a ponieważ miałam jechać z Gdańska do Gdyni, a wcześniej był Sopot, pomyślałam: najpierw polecę do Bogdana. U Bogdana telefon jeszcze działał, jego siostra Róża powiedziała, że dzwonił i że zaraz przyjdzie. Więc pojechałam do niego i już nie wyszłam. W mieszkaniu czekali ubecy. W pewnym momencie zrobił się szum, usłyszałam dwa strzały. Bogdan wszedł na klatkę schodową, ale sąsiadka z pierwszego piętra, pani Kopeć, otworzyła swoje drzwi, wciągnęła go do mieszkania, otworzyła okno i kazała uciekać. Bogdan wyskoczył, oni to zauważyli, zaczęli strzelać, ale na szczęście nie trafili. Potem zawieźli mnie do Strzebielinka. Byłam w więzieniu w Gdańsku, w Fordonie, w Gołdapi. W Gołdapi było gorzej niż w innych więzieniach. W tamtych byli klawisze, był przeciwnik, a tu niby mogłyśmy wszystko, niby było poczucie wolności, ale naprawdę wcale go nie było. Dzieci ubeków biegały na zewnątrz, wołały mama, mama, a mnie się stale wydawało, że to Sebastian. Psychologicznie było to cięższe do zniesienia. Ktoś ze słabszym charakterem lepiej się trzymał w więzieniu niż w ośrodku internowania.
Wiele moich koleżanek miało przepustki na leczenie w szpitalu w Giżycku, na badania, zabiegi. Ja nie, choć był u mnie lekarz z Gołdapi i Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Miałam wątrobę uszkodzoną po żółtaczce; ubecja nigdy się nie zgodziła, żebym poszła do szpitala.
Po internowaniu
Spotykałam się co jakiś czas z ukrywającym się Bogdanem. Pracowałam wtedy na laryngologii. We wrześniu 1984 r. urodziła się Kinga. Ślubu udzielił nam 3 grudnia ksiądz Bogdanowicz, proboszcz Bazyliki Mariackiej, w mieszkaniu swojego brata. Świadkami byli brat księdza i kolega Bogdana. Byłam w skromnej sukieneczce, Bogdan w sweterku, za oknami lał deszcz. Przyjechaliśmy burym tramwajem, z Kingą w wózeczku. Po sakramencie małżeństwa gospodyni otworzyła drzwi do drugiego pokoju. A tam – niezwykle uroczyście nakryty stół, wokół obcy dla nas ludzie, choć bardzo sympatyczni, grono dzieci. I jak zobaczyłam ten śnieżnobiały obrus, superwykrochmalony, a na nim wyszukane, drogie potrawy, choć było ich malutko i symbolicznie – łosoś i pomidory i chyba szynka, wtedy nie do kupienia, eleganckie nakrycia – nie wytrzymałam i strasznie się rozpłakałam.
Chrzciny Kingi odbyły się w marcu następnego roku, w Kościele Mariackim. Bogdan ciągle się ukrywał, ale przyszły tysiące ludzi. Był taki tłok, że mój tato nie przecisnął się w pobliże ołtarza, gdzie była chrzczona jego wnuczka. A była to osobna uroczystość, poza mszą. Potem byłam na urlopie wychowawczym; wróciłam do zozu, gdy Kinga poszła do przedszkola.
Służba zdrowia
W stanie wojennym była niezastąpiona. Lekarze z reguły mieli trochę większe mieszkania niż przeciętni ludzie i bardzo pomagali. Opozycja ukrywała się w wielu z nich, korzystała z ich samochodów. Ale obraz służby zdrowia z tamtego okresu wygląda zupełnie inaczej niż dzisiaj. Zastanawiam się, dlaczego. Wtedy była niezwykła ofiarność, niezwykła szlachetność w postępowaniu. Dawniej w tym środowisku odczuwałam wielką społeczną, nie tylko wrażliwość na chorobę i cierpienia z tym związane. I chyba dlatego – tak to sobie tłumaczyłam – w 1980 roku w "Solidarności" znalazło się tak wielu pracowników służby zdrowia wszystkich zawodów. To jakby było w charakterach ludzi – niesienie pomocy, nie tylko aresztowanym czy ukrywającym się, kosztem swojego czasu, rodziny, a i bezpieczeństwa. Bo niekiedy pomoc komuś oznaczała groźbę więzienia. Ale to środowisko nie bało się narażać i poświęcać, podpisywać pod różnymi apelami.
Okrągły stół
Utożsamiałam się z ideą okrągłego stołu. Ale skład delegacji do spraw służby zdrowia był ustalany przez kolegów z Warszawy. I nie było tam osób, które się najbardziej narażały w stanie wojennym. Z tego względu nie chciałam uczestniczyć w tych rozmowach. Uważałam, że byłabym nie w porządku wobec ludzi, którzy przez cały stan wojenny pracowali na rzecz zmian. Potem włączyłam się w budowanie "Solidarności", cały czas pracując jako pielęgniarka. Byłam wybierana do władz "S" przez wszystkie zakłady pracy, a także na szefową Krajowej Sekcji Służby Zdrowia. Gdy zostałam senatorem, uważałam, że nie jest w porządku łączyć funkcje i złożyłam rezygnację z funkcji przewodniczącej sekcji. A potem nikt się już do mnie nie zwrócił, żebym wróciła do sekretariatu służby zdrowia. Przesądziło to, że mój mąż był w Unii Wolności, która nie była wtedy w dobrych relacjach ze związkiem. Na dole zawsze byłam wybierana, ale na górze aparat związkowy mnie kasował. Poczułam się zdradzona przez osoby, które do związku weszły w latach późniejszych i za jego pośrednictwem – do polityki. Takie poczucie miałam i mam, ale to się nie odnosi do osób, które poznałam w latach 80. w Sali Herbowej w Gdańsku (w trakcie okupacyjnego strajku służby zdrowia w listopadzie 1980 r. – przyp. red.). I chociaż z nimi nie spotykamy się na co dzień – wiemy, że chyba zawsze możemy na siebie liczyć. A mówię tu tylko o środowisku służby zdrowia – lekarzach, pielęgniarkach, sanitariuszach, kierowcach karetek. Czuliśmy się wtedy tak bardzo solidarni. Ale takie były tamte czasy, byliśmy ich cząstką. Ludzie z tamtych lat pełnią dziś różne funkcje. Ale pozostają tacy sami jak wtedy. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o ludziach, którzy weszli do związku po 89 r., w czasach legalnej działalności. Zachowywali się bardzo koniunkturalnie.
Uważałam, że nie powinnam pójść do pracy w ministerstwie zdrowia. A w rządzie Mazowieckiego i Bieleckiego mogłam, bo mnie o to proszono. Inni mówili, że byłaby to zdrada związku. Nie było to może racjonalne, bo jakieś doświadczenie i pomysły w rozwiązywaniu problemów służby zdrowia miałam. I może szkoda, że tak się nie stało. Ale Sekretariat Ochrony Zdrowia był wtedy ważnym azymutem dla opinii społecznej. Nie ograniczaliśmy się tylko do problemów pracowników służby zdrowia. Teraz, w państwie demokratycznym, rola związku jest inna. Ale dla mnie zawsze było bardzo ważne brać pod uwagę i punkt widzenia pracownika, i pacjenta. Nie byliśmy do końca związkiem zawodowym – wspieraliśmy tworzenie izb lekarskich, załatwiałam np. w KK fundusze na wybory, bo przecież izby powstawały od zera, wspieraliśmy powstawanie ustawy o izbach pielęgniarskich. Pamiętam pielęgniarki na galerii w Sejmie, jak ta ustawa była głosowana. Byliśmy środowiskiem opiniotwórczym w różnych kwestiach bieżących dotyczących służby zdrowia. I głos pielęgniarki w środowisku był tak samo ważny jak głos lekarza.
Obraz służby zdrowia wykreowany przez media wskazuje na korupcję, bezduszność środowiska. Dlaczego? Myślę, że ci lekarze i pielęgniarki, którzy byli szlachetni, pozostali tacy jak wtedy. Ale oni utracili swój głos, przestali być widoczni. Nagłaśnia się patologiczne sytuacje, skargi pacjentów i stąd taki obraz w społeczeństwie, że służbę zdrowia dotyka choroba korupcji. Znam wielu ludzi, którzy i wtedy zachowywali się wspaniale, i dziś są tacy sami. To mogą być autorytety dla młodych. Ale nie ma ich w mediach, oni się nie przebijają, nie są atrakcyjni dla dziennikarzy. Nie bierze łapówki – to po co o nim pisać? Że tak wspaniale pomaga chorym? Albo że tak wspaniale zarządza? Szkoda, że tak się dzieje, bo to kreuje nieprawdziwy obraz całej służby zdrowia.
Dziś Polacy w sondażach stwierdzają, że dawniej było lepiej, była praca, sanatoria itp. A przecież byliśmy zaściankiem Europy. Myślę, że to, co "Solidarność" zrobiła naprawdę dobrego – to że przywróciła nas do Europy.
Jako pacjentka
W Centrum Onkologii lekarze i pielęgniarki to wielcy profesjonaliści, mają ogromną wiedzę. Oddział chirurgii onkologicznej, w którym byłam operowana i potem leczona – jest otwarty, przyjazny dla pacjenta. Personel, choć to oddział bardzo ciężki, był życzliwy, uśmiechnięty, mimo bardzo trudnej i obciążającej pracy za bardzo małe pieniądze. Mam dobre wspomnienia z tej opieki, choć nie miałam tam tak bliskich koleżanek, jak np. w Wojewódzkim Szpitalu w Gdańsku. Koleżanki kupiły mi książkę o leczeniu w chorobach nowotworowych, dbały jak o rodzoną siostrę.
Dla pacjenta lekarz czy pielęgniarka zawsze są czymś więcej niż tylko specjalistami od technicznego rozwiązywania problemu zdrowotnego. Każdy chory oczekuje od nich nadziei. Oni mogą ją dawać albo nie, ale chory oczekuje chociaż jakiegoś poczucia bezpieczeństwa. To nie znaczy – zakłamania. Ale tego, by się na nich wesprzeć psychicznie. To nigdy nie będzie czyste rzemiosło.
Co mi nigdy nie przeszkadzało
To – że byłam pielęgniarką. Ten zawód uwiarygodniał mnie w wielu różnych środowiskach. Nigdy nie udawałam, że jestem mądrzejsza niż jestem. Często mówiłam: Ja się na tym kompletnie nie znam. Wspólnie musimy krok za krokiem rozwiązać ten problem. Jako senator z małego województwa dostałam procentowo najwięcej głosów. Przegrał ze mną wtedy znacząco m.in. profesor medycyny; podobnie było w wyborach na radnego. Zawód pielęgniarki w niczym mi nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Jestem szefem Komisji Zdrowia Rady Miasta Gdańska, wszystkie kluby: AWS, SLD i UW na mnie głosowały. Z powodu choroby chciałam zrezygnować z funkcji, ale się nie zgodzili, uzasadniając, że byłoby to fatalne na koniec kadencji, że nie dojdą między sobą do porozumienia. Jest wiele atrakcyjnych zawodów. Ale ja wygrywałam właśnie jako pielęgniarka. Jestem też przewodniczącą Komisji Zakładowej "Solidarności", nie wiem już nawet od ilu lat, chociaż w naszej komisji są dwie lekarki. I nikomu to nie przeszkadza.
Co było najtrudniejsze
Dla niektórych było i jest od lat ważniejsze, że jestem żoną Borusewicza. To mi liczono na plus albo na minus. Nieważna była Alina Pieńkowska i to, co w życiu zrobiła. Słyszałam często: głosuj na nią albo: nie głosuj, bo to żona Borusewicza. I to nie jest w porządku. Bo albo kobieta jest kimś w życiu, coś w nim robi, albo nie. A to, kim jest jej mąż, albo to, czy w ogóle go ma, nie powinno mieć znaczenia. I ja się przeciw temu buntuję, choć nigdy nie byłam w żadnych grupach feministycznych. Ale widzę, że kobietom jest znacznie trudniej w życiu.
Alina Pieńkowska zmarła w Gdańsku w nocy z 16 na 17 października.
Rozmowę przeprowadziła Aleksandra Gielewska.