Na Europejski Kongres Szpitali Prywatnych do warszawskiego szpitala Carolina Medical Center przyjechało ponad dwieście osób. I nikt z przybyłych nie miał wątpliwości: rola szpitali prywatnych w polskim systemie ochrony zdrowia będzie rosnąć. Zabrakło jednak śmiałków, którzy pokusiliby się o nakreślenie wizji, jaki to będzie system, jak również na czym dokładnie rola sektora prywatnego będzie polegać. Czy list z postulatami, skierowany do premiera, zainspiruje rząd do takiej odpowiedzi?
Wśród postulatów szefów szpitali prywatnych są sprawy dość oczywiste: wprowadzenie konkurencji płatników prywatnych i publicznych – i to zarówno w zakresie zarządzania składką podstawową, jak i ubezpieczeń dodatkowych. Ustanowienie silnego, centralnego regulatora systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Jednoznaczne zrównanie praw podmiotów publicznych i prywatnych wykonujących działalność leczniczą. Wyeliminowanie jakiejkolwiek uznaniowości w kontraktowaniu świadczeń medycznych. Czyli – nihil novi, bo wszystkie te postulaty wydają się wprost przeniesione z programu dla ochrony zdrowia, z jakim Platforma Obywatelska szła cztery lata temu do wyborów parlamentarnych.
Wiceminister zdrowia Marek Haber zapewniał zresztą właścicieli i menedżerów prywatnych placówek, że rząd Donalda Tuska sam z siebie realizuje bliską im wizję zmian w systemie. – Zmieniając od kilku lat służbę zdrowia, staramy się między innymi, aby podział na publiczne i niepubliczne zakłady stał się przeszłością. Szpital ma otrzymywać kontrakt ze względu na jakość świadczonych usług, a nie strukturę własnościową. Wyrazem tego jest wejście w życie ustawy o działalności leczniczej – tłumaczył.
Zapewniał też, że po wejściu w życie nowych przepisów publiczne środki będą kierowane do tych jednostek, które będą gwarantować najlepszy poziom opieki. – Brakuje nam jeszcze ustawy o jakości, by możliwe było premiowanie tych, którzy z nawiązką spełniają wszystkie standardy – przyznawał Haber. Ale solennie przyrzekał, że już wkrótce w procesie kontraktowania forma własności nie będzie mieć dla płatnika najmniejszego znaczenia. – Zaczynamy mówić bowiem o podmiotach leczniczych. Nieważne, kto jest właścicielem, ważne, czy spełnia wymagania.
Ale albo wiceminister Haber nie ma daru przekonywania, albo zebrani na kongresie nie chcieli poddać się łatwo sugestiom. „Jesteśmy głęboko zaniepokojeni brakiem prezentacji docelowych założeń: dokąd zmierza system i rynek ochrony zdrowia? Rodzi to negatywne konsekwencje dla inwestycji w tym sektorze. Fakt ten powoduje też brak możliwości rzetelnej oceny anonsowanych propozycji nowych regulacji. Towarzyszy temu narastająca obawa, czy kierowany przez Pana Premiera Rząd RP faktycznie wie, jak mają wyglądać docelowe rozwiązania” – napisali uczestnicy kongresu. Adresatem apelu Kongresu Szpitali Prywatnych, na kilka dni przed głosowanym w Sejmie wotum nieufności wobec minister zdrowia Ewy Kopacz, był bowiem bezpośrednio Donald Tusk.
W swoich postulatach przedstawiciele szpitali prywatnych wyszli zresztą daleko poza organizacyjne minima, z których implementacją rząd boryka się od czterech lat. Zwrócili mianowicie uwagę na dwie zasadnicze dla przyszłości kraju (w aspekcie ochrony zdrowia i bezpieczeństwa obywateli) sprawy: konieczność planowania oraz uznanie przez państwo konstytucyjnej zasady pomocniczości. „Polskę dosięgają zmiany populacyjne o historycznie niespotykanej skali. Wyż pokolenia 65-latków będzie się zderzać w najbliższych latach z niżem 18-latków, co stanie się źródłem szeregu wyzwań społeczno-gospodarczych”. W takiej sytuacji konieczny jest zintegrowany system planowania potrzeb zdrowotnych, najlepiej w randze ustawy, który pozwoli na bieżąco określać – od poziomu powiatu do poziomu państwa – potrzeby zdrowotne. Taki system pozwoli „z wyprzedzeniem podejmować konieczne decyzje infrastrukturalne, edukacyjne, organizacyjne i systemowe”.
Z problemem i wyzwaniami starzenia się społeczeństwa wiąże się również drugi postulat, czyli przywrócenie należnego miejsca w systemie ochrony zdrowia zasadzie pomocniczości. „Współczesne państwo nie ma możliwości pełnego zaspokojenia wykładniczo rosnących potrzeb zdrowotnych społeczeństwa na miarę jego potrzeb i oczekiwań. Jedyną alternatywą jest wdrożenie konstytucyjnej zasady pomocniczości w kontekście art. 68 ustawy zasadniczej. Państwo powinno kształtować optymalne warunki dla inwestycji prywatnych ochrony zdrowia i angażować się tylko w takim zakresie, w jakim społeczność nie jest w stanie sama sprostać stającym przed nim zadaniom”.
Prywatne szpitale przywołały przykłady krajów Zachodniej Europy. – Europa potrzebuje szpitali prywatnych. Są bardziej wydajne, mają zwykle koszty o jedną trzecią niższe niż szpitale publiczne. Rządy europejskie uznały sektor prywatny za istotny czynnik w mieszanym, pluralistycznym systemie ochrony zdrowia – mówił Teofilo Leite, prezes Szpitali Prywatnych Unii Europejskiej, organizacji reprezentującej 4,5 tysiąca placówek, które zatrudniają 1,5 miliona pracowników.
Leite posiłkował się przykładem Francji, która według WHO ma najlepszy system na świecie pod względem dostępności usług medycznych. – Prawie jedna trzecia łóżek szpitalnych znajduje się w prywatnych placówkach. Prywatne szpitale przeprowadzają połowę zabiegów chirurgicznych. Inne kraje europejskie też stawiają coraz wyraźniej na prywatny sektor: w Niemczech jedna trzecia szpitali to placówki prywatne, a jakość świadczonych przez nie usług doceniają obcokrajowcy – do niemieckich klinik co roku przyjeżdża 100 tysięcy osób zza granicy. W Hiszpanii co drugi szpital jest prywatny, a w Portugalii w ciągu ostatnich 5 lat powstało 25 placówek – inwestycje pochłonęły pół miliarda euro. Goście przyznawali jednak zgodnie, że w ich krajach szpitale prywatne mają długą tradycję, bo funkcjonowały „od zawsze” – ba, wręcz pojawiły się jako pierwsze, zanim jeszcze ktokolwiek myślał o publicznej ochronie zdrowia. Polska i inne kraje postkomunistyczne mają więc do pokonania duży dystans, bo przecież w 1990 r. w krajach Europy Środkowo-Wschodniej nie było ani jednego prywatnego szpitala.
A w jakim punkcie jesteśmy? Z danych Narodowego Funduszu Zdrowia wynika, że w 2010 r. było 720 szpitali publicznych i 1069 prywatnych (są to placówki świadczące opiekę stacjonarną, ale również w dużej części te, które oferują usługi jednego dnia). Najwięcej prywatnych szpitali funkcjonuje w województwie śląskim (116) i na Mazowszu (46). Najmniej mają ich województwa świętokrzyskie i podlaskie.
Ponad 94% pieniędzy, wydawanych przez NFZ na usługi szpitalne (czyli ponad 25 mld zł), wędruje jednak do szpitali publicznych oraz niepublicznych samorządowych. Kontrakty szpitali prywatnych wynoszą w sumie 1,5 mld złotych.
– Połowa szpitali prywatnych, posiadających kontrakt z NFZ, musi się zadowolić kwotą poniżej 1 mln złotych rocznie – podkreślał Robert Mołdach. Tylko 48 szpitali prywatnych ma kontrakt powyżej 10 mln zł. – Można się zastanawiać, czy to jest „tylko”, czy „aż” 48 placówek – mówił Mołdach. Liderami są Miedziowe Centrum Zdrowia z Lubina (szpital należący do KGHM), poznańskie Centrum Medyczne HCP oraz Polska Grupa Medyczna im. Polonii Świata – kontrakt każdej z tych placówek to kilkadziesiąt milionów złotych. Szpitale prywatne najczęściej otrzymują kontrakty z zakresu kardiologii (228 mln zł), okulistyki (73 mln zł) i chorób wewnętrznych (68 mln zł).
Choć z deklaracji naszych decydentów oraz doświadczeń krajów europejskich wynika, że szpitale prywatne czekać może tylko jeden scenariusz, czyli wzrost znaczenia i roli w systemie ochrony zdrowia – ich przyszłość wcale nie rysuje się tak różowo. W każdym razie sami zainteresowani podkreślają zagrożenia, z jakimi się borykają. Wśród nich wcale nie najmniejszym jest budzenie – co jakiś czas – resentymentów i próby zaszczepiania w opinii publicznej strachu przed prywatyzacją szpitali. O zagrożeniach płynących z komercjalizacji i prywatyzacji głośno mówi Prawo i Sprawiedliwość (nie po raz pierwszy zresztą), a prezes tej partii nawoływał nawet niedawno, by połączyć wybory z referendum na temat prywatyzacji szpitali. Co prawda, obecny na kongresie poseł Bolesław Piecha, były wiceminister zdrowia w rządach PiS przekonywał, że on sam i jego partia doceniają rolę prywatnych szpitali, a zagrożenie widzą jedynie w braku rozgraniczenia między tym, co publiczne, a tym, co prywatne, jednak zebrani nie mieli wątpliwości, że hasło prywatyzacji szpitali jest (albo będzie) straszakiem w kampanii wyborczej.
Ale to nie czarny PR wokół prywatyzacji szpitali jest największym zmartwieniem niepublicznych i prywatnych placówek, lecz chaos, który nie ogranicza się tylko do informacji. Podczas spotkania prywatnych szpitali wybuchła prawdziwa bomba: w ustawie o działalności leczniczej znalazł się zapis, zgodnie z którym opłaty od pacjentów szpitale (zarówno publiczne, jak i niepubliczne) będą mogły pobierać tylko za usługi nieobjęte kontraktem z NFZ. W kuluarach i na sali obrad zawrzało. Nic dziwnego, bo w prywatnych placówkach kontrakt z NFZ to zwykle od 30 do 70% budżetu. Opłaty od pacjentów stanowią ważne źródło ich finansowania. W dodatku, jedną z przesłanek do komercjalizacji szpitali publicznych stanowi właśnie możliwość świadczenia usług odpłatnych, gdy szpital ma wolne moce, a kontrakt z NFZ pozwala tylko na częściowe wykorzystanie dostępnych zasobów, np. aparatury czy sal operacyjnych. Zamieszanie byłoby mniejsze, gdyby nie posłanka PO, Beata Libera-Małecka, szefowa sejmowej Komisji Zdrowia, która przyznała, że taki zapis znalazł się w ustawie, by „rozgraniczyć to, co publiczne, od tego, co prywatne”.
Cokolwiek pani poseł miała jednak na myśli, po pewnym czasie i tak przestało być aktualne. Ministerstwo Zdrowia „doprecyzowało” i zinterpretowało wykładnię: przepis dotyczy samodzielnych publicznych zozów i instytutów badawczych. Szpitale, które prowadzą działalność leczniczą jako przedsiębiorcy, a więc jednostki prywatne i szpitale samorządowe przekształcone w spółki, mogą pobierać opłaty i spać spokojnie. Do następnej bomby?