No, i stało się – premier odwołał Jacka Paszkiewicza. Bartosz Arłukowicz pytany o przyczyny wniosku o odwołanie szefa Funduszu, elegancko ominął osobę byłego prezesa. Stwierdził tylko, że decyzja ta stanowi początek zmian w NFZ, w tym sposobu finansowania świadczeń.
Na razie brzmi to enigmatycznie, choć jak przed laty mówiono – kierunek jest słuszny. System finansowania świadczeń w Polsce jest wyjątkowo zły i nie tylko nie pozwala na zaspokojenie potrzeb społecznych, ale prowadzi do olbrzymiej niegospodarności. Wśród objawów jego dysfunkcji wystarczy podać brak rzetelnej wyceny świadczeń, złą redystrybucję składki pomiędzy świadczeniodawców w województwach, limity i będące ich pochodną nadwykonania, wreszcie – wynikające z tego wszystkiego kolejki do świadczeń.
Przez lata nam tłumaczono, że kolejki i limity są na całym świecie. Zgoda. Na całym świecie są też władze publiczne, które rządzą lepiej lub gorzej. U nas, w następstwie złych decyzji władz publicznych, system działa znacznie gorzej niż w krajach, do poziomu których aspirujemy.
Czas na analizę błędów w finansowaniu świadczeń
Niektóre błędy w konstrukcji systemu oraz w praktyce stosowania przyjętych zasad są szczególnie istotne.
Jednym z najważniejszych problemów dla szpitali i przychodni są tzw. nadwykonania, wynikające z przekraczania przyznanych limitów w poszczególnych zakresach świadczeń. Nadwykonania ogółem za 2011 r. wyniosły 1,8 mld zł. Niedowykonań za ten sam rok było zaś na kwotę 150 mln zł. Takie informacje 24 maja br. w Sejmie przedstawiła wiceminister zdrowia Agnieszka Pachciarz. Trudno mieć o to pretensje do wiceminister, skoro temat uparcie powraca od lat. Czy jednak jesteśmy skazani na coroczne powtórki z rozrywki?
Powtarzalność problemu wskazuje, że nie wynika on, jak twierdzą przedstawiciele ministerstwa i Funduszu, z niefrasobliwości zarządzających podmiotami leczniczymi. Jego źródłem jest wadliwie skonstruowany system finansowania świadczeń oraz zła praktyka realizowania przyjętych zasad. Trzeba jasno powiedzieć, że część decyzji podejmowanych przez rządzących była zwyczajnie nieprzemyślana i prowadziła do fatalnych skutków finansowych dla systemu. W wielu przypadkach decydenci obiecywali też przysłowiowe gruszki na wierzbie.
Obietnice bez pokrycia
Przedstawiciele MZ i NFZ kilkukrotnie doprowadzili do generowania nadwykonań. Pierwszym przykładem było wprowadzenie przez NFZ systemu Jednorodnych Grup Pacjentów w lecznictwie szpitalnym. Kiedy w lipcu 2008 r. dokonywano tej operacji, ustalono wartość punktu rozliczeniowego na 48 zł. Szpitale głośno protestowały; twierdziły, że ta wartość obniża rentowność pojedynczych świadczeń. Ponieważ pieniędzy w Funduszu było wtedy najwięcej w jego blisko 10-letniej historii, zawarto kompromis z krzyczącymi najgłośniej, zmieniając tzw. taryfy, czyli przeliczniki punktowe za określone grupy. Jak pokazały potem analizy porównawcze, w większości zakresów świadczeń ich rentowność nie zmalała, ale wzrosła – od kilku do kilkudziesięciu procent.
Siłą rzeczy spowodowało to jednak, że za tę samą ilość i rodzaj wykonanych hospitalizacji Fundusz musiał zapłacić więcej. Dodatkowo, NFZ nie wiedząc wówczas, co robić z pieniędzmi, stymulował wręcz wykonywanie jak największej ilości świadczeń i płacił za nie niemal na bieżąco, by zmniejszyć kolejki oczekujących. Wystarczy przypomnieć, że dzięki szalejącej gospodarce i ciągle rosnącej ściągalności składki zdrowotnej, plan finansowy Funduszu był w 2008 r. korygowany w górę 6 razy, przy czym 3 razy w IV kwartale, w sumie – o blisko 3 mld zł.
Jednak zdarzyło się tak jeden jedyny raz. Pod koniec roku zbankrutował słynny bank inwestycyjny Lehmann Brothers, co zapoczątkowało trwający do dzisiaj kryzys gospodarczy. Nie wpłynęło to jednak otrzeźwiająco na decydentów z Miodowej. O ile jeszcze na Grójeckiej, w siedzibie NFZ, starano się zapanować nad szaleństwem obfitości, o tyle ministerstwo „pławiło się w możliwości bycia Świętym Mikołajem”, by zacytować Leszka Balcerowicza. Na koniec 2008 r. likwidowano tzw. produkt podwyżkowy, następstwo słynnej ustawy wedlowskiej, na mocy której oprócz pieniędzy za świadczenia zdrowotne NFZ był zobligowany wypłacać świadczeniodawcom środki na podwyżkę wynagrodzeń. Po kilku latach działania tej słodkiej ustawy, zwłaszcza w warunkach istotnego wzrostu wartości kontraktów, nie było szans na wliczenie wartości owego „produktu” w cenę świadczenia, tak by każdy podmiot był potraktowany identycznie. Można było albo ustalić dla każdego inną wartość punktu, albo starać się jakoś ją uśrednić. Oczywiście, wybrano drugie rozwiązanie. I znowu każdy podmiot leczniczy krzyczał, że zmiana wartości punktu powoduje obniżenie rentowności. Proszę mi jednak wierzyć, że nawet przy przyjętej dla lecznictwa szpitalnego wartości 51 zł za punkt – nie obniżała. Tym bardziej w innych rodzajach świadczeń.
Jednak wobec objawów rewolty przedstawicieli podmiotów leczniczych ministerstwo uczyniło kolejny krok w ich stronę, by zagwarantować spokój społeczny. Podpisano „porozumienie bożonarodzeniowe”, przewidujące, że za I półrocze 2009 r. świadczeniodawcy otrzymają nie mniej pieniędzy niż za II półrocze 2008 r. wraz z produktem podwyżkowym. Tyle że w II półroczu 2008 r. większość oddziałów NFZ, na życzenie rządzących, płaciła za nadwykonania na bieżąco. Dla większości oddziałów zobowiązanie wynikające z tego porozumienia oznaczało zatem wydatkowanie w I półroczu 2009 r. ponad 50% środków przewidzianych na cały rok. W następstwie, już w połowie 2009 r. trzeba było przeprowadzać gorączkowe negocjacje ograniczające kontrakty.
Nie otrzeźwiło to jednak Ewy Kopacz i jej ekipy. Obiecała z trybuny sejmowej, że nie ma powodu do niepokoju, bo wszystkie nadwykonania zostaną zapłacone. Był przecież jeszcze fundusz zapasowy NFZ, uzbierany w latach wzrostu składki, w wysokości ok. 3,8 mld zł.
Tymczasem w 2009 r. NFZ zebrał kilkaset milionów złotych mniej, niż planował, więc jego plan na 31 grudnia 2009 r., po raz pierwszy w historii, był niższy od przyjętego na 1 stycznia 2009 r., i to mniej więcej o 750 mln zł.
Ewenementem było również to, że kolejny plan, na 2010 r., zakładał mniejszą ściągalność składki niż w roku poprzednim. Aby działać zgodnie z ustawą, która nie pozwala na zmniejszanie ilości środków w stosunku do ubiegłego roku, po raz kolejny złupiono fundusz zapasowy.
Czy rządzących to czegoś nauczyło? Absolutnie nie. W 2011 r. trzeba było wygrać wybory, więc przedstawiono takie założenia budżetowe, jakby kryzys był już za nami. Po wyborach, oczywiście, budżet skorygowano, natomiast plan finansowy Funduszu na ten rok jest skonstruowany zgodnie z ustawą o świadczeniach zdrowotnych, czyli na podstawie… nieaktualnych założeń do budżetu państwa. Będzie zatem jazda, zwłaszcza że już po pierwszym kwartale wiadomo, iż brakuje kilkuset milionów złotych. Na dodatek, na koniec kadencji, minister zdrowia rozdała, głównie województwu mazowieckiemu, resztki funduszu zapasowego. Czy postąpiła tak z czystej głupoty, czy dlatego, by następcy nie mieli już żadnego buforu? Nie mam pojęcia. Dodam tylko, że na 2012 r. podwyższono wartość punktu z 51 zł do 52 zł. Niby nic, bo to zaledwie 2%, ale przecież nawet na to nie było pieniędzy.
Narodowy Fundusz Zdrowia chyba także nie chciał ustępować ministerstwu, bo w połowie 2011 r. zrealizował swoje kolejne marzenie: ekwiwalenty JGP w ambulatoryjnym lecznictwie specjalistycznym. Manewr ten miał spowodować, że procedury przeprowadzane dotąd w szpitalach będą wykonywane ambulatoryjnie. I znowu – znacznie podniesiono rentowność świadczeń w AOS, nie przekazując praktycznie żadnych dodatkowych środków na ten rodzaj świadczeń. Ile wygenerowano dodatkowych nadwykonań u specjalistów działających ambulatoryjnie?
Trudno się dziwić, że przy tak radosnej twórczości liczba nadwykonań rośnie z roku na rok. W ostatnim roku, w którym starano się jakoś nad nimi zapanować, czyli 2007 – wartość nadwykonań podana w sprawozdaniu finansowym NFZ wynosiła 96,6 mln zł. W 2008 r., czyli wtedy, kiedy się przelewało, wyniosła blisko 420 mln zł. W 2009 r., czyli wówczas gdy zaczęła się bieda – 1,6 mld zł. Po 2010 r., kiedy wydawało się, że zaczynamy nad nadwykonaniami panować – nieco spadła, do ponad 1 mld zł. Ale w wyborczym 2011 r. wzrosła już do ok. 1,8 mld zł. Ile wyniosła rzeczywiście – dowiemy się ze sprawozdania finansowego NFZ za ubiegły rok. Gorzej, że praktycznie nic już nie zostało w funduszu zapasowym, a plan NFZ na 2012 r. na nierozliczone świadczenia z lat ubiegłych przewiduje zaledwie ok. 460 mln zł, więc chyba nie będzie z czego płacić.
Wadliwy system
Ekipy Ewy Kopacz i Jacka Paszkiewicza wykazały się wyjątkową niekompetencją przy zarządzaniu finansami publicznego płatnika. Nie jestem w stanie zrozumieć, z jakich powodów stara się obecnie przedstawiać byłego prezesa jako niezłomnego strażnika państwowej kasy. Ciekaw jestem, ile osób zauważyło, że prezes Paszkiewicz nie posiadał zastępcy ds. finansowych. Nie posiadał, gdyż przez całe lata go nie powoływał. Ale to nie brak finansisty w zarządzie doprowadził do opisanych wyżej sytuacji. Prawdziwą przyczyną, oprócz ewidentnych błędów osób wcześniej wymienionych, był wadliwy sposób finansowania świadczeń i zła konstrukcja kontraktów.
Zło zaczęło się już w 1999 r., kiedy wprowadzano w życie reformy Jerzego Buzka, w tym zdrowotną. Dziś nie sposób w to uwierzyć, ale wtedy nowo tworzone kasy chorych nie miały opracowanych żadnych zasad finansowania świadczeń. Kasy (16 regionalnych + 1 branżowa) na poczekaniu wymyślały więc zasady obowiązujące na terenie ich działania. Były one tak różne, że stało się to przyczyną konfliktów, ponieważ każdy świadczeniodawca wskazywał na lepsze dla niego reguły obowiązujące w innej RKCh. I argument ten stał się jedną z przyczyn likwidacji kas i stworzenia Narodowego Funduszu Zdrowia, prowadzącego jednolitą w całym kraju politykę finansowania świadczeń.
Fundusz swoje zasady finansowania świadczeń także zresztą stworzył praktycznie w niecałe 3 miesiące, bo tyle było czasu od uchwalenia ustawy do jego zaistnienia jako formalnego płatnika, a były one kompilacją zasad wypracowanych wcześniej w różnych kasach. Do dziś zmieniły się na tyle, że w lecznictwie szpitalnym i stacjonarnej rehabilitacji w miejsce katalogów świadczeń wprowadzono JGP, zaś w ambulatoryjnym lecznictwie specjalistycznym ekwiwalenty.
Nie zmieniono jednak 3 podstawowych rzeczy: zasady płacenia za wykonywanie czynności fee for service (z wyjątkiem finansowanej kapitacyjnie poz i nielicznych produktów opłacanych ryczałtowo) we wszystkich rodzajach i zakresach świadczeń. Prostym tego efektem było wykonywanie przez podmioty lecznicze świadczeń w maksymalnych ilościach, jeśli technicznie można je było wykonać. Wskazania bezwzględne szybko uzupełniono więc o wskazania względne.
Aby zobrazować skutki tej metody finansowania świadczeń, proszę wyobrazić sobie, że w szpitalu wycenia się wszystkie możliwe do wykonania u pacjenta czynności i płaci pracownikom za każdą, którą zrealizują. Z pewnością – sprzęt diagnostyczny byłby rozgrzany do czerwoności, sale operacyjne działałyby całą dobę, a szpital… by zbankrutował. (Nb. szpitali, które wprowadzały taki system wynagradzania, przynajmniej na początku transformacji, było całkiem sporo.) I taką właśnie metodę dla całego systemu zaproponowały kasy chorych oraz ich następca NFZ. Późniejsze zmiany katalogów na JGP nie miały już znaczenia, ponieważ była to tylko modyfikacja systemu obarczonego „grzechem pierworodnym”.
Funkcjonowanie zasady wyceniania pojedynczych świadczeń spowodowało, że wszędzie tam, gdzie nie wprowadzono limitów, faktury wystawiane przez szpitale i przychodnie przekraczały wysokość środków w dyspozycji kas chorych. Aby ratować je przed niewypłacalnością, w całym kraju wprowadzono limitowanie świadczeń, nie zmieniając wszak podstawowej zasady: płacenia za wykonaną czynność. I tą ogólną zasadą posługuje się nadal NFZ.
Drugim istotnym problemem w finansowaniu systemu jest brak rzetelnej wyceny świadczeń opieki zdrowotnej, choć potrzebę jej dokonania podnosi się od lat. Już w 2005 r. zespół prof. Hausnera postulował utworzenie Agencji Taryfikacji i Agencji Oceny Technologii Medycznych, które miały wskazywać, jakie technologie powinny być finansowane przez publicznego płatnika i w jakiej wysokości. AOTM działa, choć z mocno okrojonym zakresem zadań i kompetencji, Agencja Taryfikacji nie powstała do dzisiaj, a wyceny świadczeń dokonuje sam NFZ, nie posiadając do tego żadnych narzędzi i praktycznie metodą targowania się tylko z grupami lobbingowymi. Ta, która ma większe przebicie, świadczenia ma wycenione lepiej, jeżeli ma mniejsze – gorzej. Są zatem świadczenia, które opłaca się wykonywać i takie, których się nie opłaca. Mnożą się pracownie kardiologii interwencyjnej, oddziały neurochirurgii, bo się opłacają, ale nie wykonuje się znieczulenia nadoponowego przy porodzie, co w większości rozwiniętych krajów jest niezbywalnym prawem kobiety, ograniczonym tylko przeciwwskazaniami – bo znieczulenie się nie opłaca. I tak z braku rzetelnych wycen dewastujemy istniejącą sieć podmiotów leczniczych, mnożąc nowe jednostki w opłacalnych zakresach i prowadząc do likwidacji nieopłacalnych. Wykonuje się wręcz w nadmiarze procedury opłacalne, natomiast zwleka z wykonywaniem procedur potrzebnych, ale wycenionych poniżej niezbędnych kosztów.
Trzecim problemem jest sposób redystrybucji środków NFZ pomiędzy świadczeniodawców na terenie oddziałów, czyli po prostu – ustalanie wysokości kontraktów. Nie istnieje tu żadna reguła, wręcz przeciwnie – przy całej centralizacji Funduszu akurat w tym aspekcie oddziały cieszą się znaczną autonomią. Przy tworzeniu planu finansowego z mocy ustawy zgłaszają swoje potrzeby finansowe, z podziałem na rodzaje świadczeń. Same też tworzą plany zakupów, dzieląc posiadane środki na poszczególne zakresy. Same wreszcie przyznają te środki świadczeniodawcom z pomocą całkowicie niestandaryzowanych algorytmów, albo nawet bez nich.
Brak standaryzacji przekazywania środków jest jedną z głównych przyczyn generowania nadwykonań. Wiele oddziałów wojewódzkich przyjęło metodę ustalania wartości kontraktów „po wykonaniu”. Oznacza to po prostu, że podmioty wykonujące więcej świadczeń otrzymywały więcej środków w kolejnym okresie rozliczeniowym. Na pozór – rozwiązanie miało sens, bo było realizacją zasady: „pieniądz idzie za pacjentem”. Tyle tylko, że przy asymetrii informacji, jaka występuje w procesie leczenia, to nie pacjent generuje liczbę świadczeń, ale świadczeniodawca. I to nie migracja pacjentów czy czynniki epidemiologiczne powodowały, że jeden szpital przyjmował więcej chorych niż drugi, ale determinacja personelu, by przyjmować ich jak najwięcej i wykonywać wiele procedur.
Takie rozwiązanie powodowało ponadto, że szpital musiał wykonywać świadczenia ponad limit, jeżeli oczekiwał wzrostu kontraktu w następnym roku. Było to wprawdzie ryzyko, które różni dyrektorzy podejmowali w różnym stopniu, lecz stało się ono zjawiskiem powszechnym. Zwłaszcza w 2007–2008 r., kiedy spływ składki rósł, a Fundusz podpisywał aneksy zwiększające wartości kontraktów. Wysokość kontraktów zależała więc nie od potrzeb zdrowotnych na określonym terenie, lecz od umiejętności generowania przychodów przez podmioty lecznicze i prowadzenia działań lobbingowych, poniekąd była też pochodną ryzyka w przekraczaniu kontraktów podejmowanego przez zarządców.
Jeżeli w ogóle limity, to jakie?
Czy limity świadczeń w ogóle są potrzebne? Odpowiedź jest prosta: dopóki mamy system finansowania świadczeń oparty na zasadzie fee for service, dopóty nie ma innego wyjścia. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile nam środków brakuje, by zapewnić zaspokojenie potrzeb ubezpieczonych, tzn. leczenie wszystkich, u których istnieją bezwzględne do tego wskazania.
Jednak jestem pewien jednego – nie ma takich środków, by zaspokoić potrzeby wszystkich podmiotów leczniczych. Zwłaszcza w sytuacji, gdy nie regulujemy ich liczby, jak dzieje się to chociażby w Niemczech. Aby opracować z kolei inny system finansowania świadczeń, potrzeba kilku lat i niezbędnych pilotaży, które pozwoliłyby skorygować nieprzewidziane błędy. Wcześniej należałoby zmienić filozofię ustalania limitów, by bardziej chronić interesy ubezpieczonych i przeciwdziałać patologicznym zachowaniom w postaci generowania nadwykonań.
Metodą ustalenia limitów mogłoby być przyjęcie reguły populacyjnej, modyfikowanej migracją wewnętrzną. Wymagałoby to jednak stworzenia sensownych zasad ustalania tzw. obszarów kontraktowania. Przejdźmy jednak do przykładu, by to wyjaśnić. Właściwym obszarem kontraktowania np. dla oddziału wewnętrznego wydaje się powiat, zatem dla takiego obszaru powinno się kontraktować zakres jego świadczeń. Jeżeli w 2012 r. oddział wojewódzki NFZ przeznacza na ten zakres świadczeń np. 100 mln zł., to łatwo policzyć, ile wynosi przelicznik na 1 ubezpieczonego. Jeżeli w danym powiecie mieszka 50 tys. ubezpieczonych, to wartość zsumowanych kontraktów w zakresie świadczeń oddziału wewnętrznego jest automatycznie ustalona.
Pojawiają się tu jednak 2 problemy: migracji pacjentów i liczby podmiotów. Liczenie migracji wewnętrznej, tzn. pomiędzy szpitalami na obszarze województwa, jest trochę bez sensu przy obecnych zasadach ustalania kontraktów. Migracja obecna w dużej mierze wynika nie z wyboru lepszego ośrodka, lecz tego, który ma wyższy kontrakt i może pacjenta jeszcze przyjąć. Z kolei na migrację zewnętrzną, czyli do innych województw, oddziały NFZ mają założoną rezerwę. Należałoby więc przyjąć opcję zerową, czyli np. na 2013 r. ustalić wartości kontraktów czysto populacyjnie, zaś od 2014 r. modyfikować je na zasadzie obserwacji przepływu pacjentów do innych obszarów kontraktowania.
Drugim problemem jest liczba podmiotów na określonym obszarze kontraktowania, realizujących ten sam zakres świadczeń. Przyjmując regułę populacyjną, możemy doprowadzić do sytuacji, że tam, gdzie podmiotów jest dużo, wartości kontraktów będą bardzo niskie. W takiej sytuacji powinniśmy wprowadzić limitowanie… liczby wykonawców, np. dla populacji do 50 tys. mieszkańców – 1 podmiot z oddziałem wewnętrznym, do 100 tys. mieszkańców – maksimum 2 podmioty. I nie jest to żaden zamordyzm, to norma w rozwiniętych systemach opieki zdrowotnej.
Oczywiste jest, że obszary kontraktowania muszą być dostosowane do zakresów świadczeń. O ile dla interny naturalnym obszarem jest powiat, o tyle np. dla okulistyki raczej subregion (obszar byłych 49 województw lub zbliżony), zaś np. neurochirurgii – województwo. Drugą oczywistością jest to, że należy zastosować specjalny przelicznik dla oddziałów klinicznych, przyjmujących przypadki skomplikowane, gdyż nie mogą one w prosty sposób uczestniczyć w podziale populacyjnym. Ale to odrębny temat.
Choć proponuję rozwiązanie radykalne, to chyba innego wyjścia nie mamy. Jeżeli podmioty będą pewne, że wartość ich kontraktów na przyszły rok nie zależy od tego, ilu pacjentów przyjmą w bieżącym roku, zapewne istotnie ograniczą liczbę nadwykonań. I nie będzie się to wiązało z zagrożeniem życia ludzkiego, bez obawy. Pieniądze zaś będą trafiać tam, gdzie ludzie chorują. Migracja wewnętrzna wykaże, czy podmioty lecznicze na obszarze kontraktowania osiągają taki poziom jakości, że ludzie chcą się w nich leczyć. Jeżeli pacjenci zaczną z nich rezygnować, to podmioty te stracą część finansowania. Czy potrzebny jest lepszy czynnik proefektywnościowy i projakościowy?
Na koniec – trzeba wreszcie zlikwidować następstwa „ustawy wedlowskiej”, która po likwidacji słynnego „produktu podwyżkowego” zapewnia wszystkim wykonawcom mającym umowę z NFZ w 2008 r. kontrakty nie mniejsze, niż posiadały. To nie jest już anachronizm. To zapis wysoce szkodliwy.
Kiedy bez limitów?
Nie jestem w stanie przewidzieć, kiedy limity mogłyby być zlikwidowane. Do warunków, które muszą być spełnione, aby do tego doszło, należy zmiana sposobu finansowania świadczeń. Taka, która doprowadzi do tego, że podmiotom leczniczym nie będzie się opłacało wykonywać świadczeń niepotrzebnych. Musimy przy tym uniknąć sytuacji sprzed 1999 r., gdy najlepszym rozwiązaniem było w ogóle nieleczenie.
Kolejnym warunkiem jest dostosowanie ilości środków finansowych do kosztów potrzebnych do poniesienia na realizację potrzeb zdrowotnych społeczeństwa. Aby to osiągnąć, należy określić potrzeby epidemiologiczne (czego nie zrobiono), wprowadzić system informatyczny rejestrujący wszystkie zdarzenia medyczne (czego nie zrobiono) i właściwie wycenić procedury medyczne (czego nie zrobiono). Na koniec może się okazać, że trzeba urealnić koszyk świadczeń gwarantowanych, bo nie ma środków na jego pokrycie. Ale to z kolei umożliwi wprowadzenie ubezpieczeń dodatkowych, bo obecnie nie ma się od czego ubezpieczyć. Być może, zaczniemy też wówczas uczciwie rozmawiać o sensownym współpłaceniu, zresztą istniejącym już obecnie, bo jak inaczej nazwać dopłaty pacjentów do leczenia długoterminowego czy najwyższy w Europie udział pacjentów w zakupie leków.
Jakie mechanizmy zostaną zastosowane przy zapowiadanej nowej konstrukcji systemu finansowania? Nie wiem, choć może to być np. brytyjski system GP-fundholdera, w którym limitowanie nie dotyczy wykonawcy, lecz kierującego. Ryzyko, że zostanie wykonane niepotrzebne świadczenie, zamienimy na ryzyko niepotrzebnego skierowania.
Ale może zostaną opracowane standardy kompleksowego leczenia schorzeń i te kompleksy będą wycenione i finansowane wspólnie? Uniknęlibyśmy wówczas sytuacji, o jakiej informowano na konferencji Watch Health Care, że przy wspaniałym rozwoju polskiej kardiologii interwencyjnej, nie posiadamy równie dobrze zorganizowanego i finansowanego leczenia w okresie późniejszym, a wskutek tego tracimy większość uzyskanych już efektów.
Tak czy inaczej, nawet przy wykorzystaniu najlepszych zagranicznych benchmarków, stworzenie i przetestowanie nowego systemu finansowania świadczeń zajmie kilka lat.
Bartosz Arłukowicz uzasadniając swój wniosek o odwołanie Jacka Paszkiewicza mówił, że ma to oznaczać początek zmian w Funduszu. Podkreślił, że ma na myśli zmiany systemu finansowania poprzez odejście od płacenia za sam fakt leczenia, na rzecz płacenia za efekt. Co miał na myśli i jak to miałoby wyglądać – nie przybliżył. Cieszy jednak, że minister zdrowia dostrzega, że to obszar wymagający zmian.
Zatem do pracy, byle nie znów na skróty. W przeciwnym razie usłyszymy, że wszystko rozwiąże podział NFZ lub wpuszczenie prywatnych płatników, którzy działać będą albo na dotychczasowych zasadach, albo na jakichś mitycznych – rynkowych.