- Proszę odpowiedzieć na pytanie – oskarżony G. zwraca się do świadka, dr. Krzysztofa N. – Czy wprowadzona przeze mnie organizacja pracy na oddziale kardiochirugii, dyscyplina, wreszcie tzw. mobbing, jak to określano na sali sądowej, służyły dobru choremu, które jest najwyższym prawem? A przy okazji – może pan tę sentencję wygłosić w oryginale?
Świadek posłusznie recytuje Hipokratesa: "Salus aegroti suprema lex". I milknie. Ta cisza wydaje się nie mieć końca. Wreszcie pada odpowiedź z odcieniem wahania w głosie: – Tak.
Dr Mirosław G. z uśmiechem spogląda na prokuratora. Pomija milczeniem dodatkową uwagę dr. M. o permanentnym przemęczeniu zespołu, a przecież "sam prof. Dziatkowiak kiedyś zauważył, że gdyby groziła mu operacja, wolałby, aby chirurg był wyspany".
Taka jest linia obrony słynnego kardiochirurga ze szpitala MSWiA w Warszawie. Ilekroć jego byli pracownicy, lekarze i pielęgniarki mówią, jak trudnym, wymagającym posłuszeństwa był szefem, dr G. niezmiennie zadaje świadkom pytanie: – Czy moje zachowanie miało na celu dręczenie chorego, czy też jego dobro? Odpowiedź jest do przewidzenia.
- Dobro też – przyznaje instrumentariuszka Monika S.
Podobnie myśli pielęgniarka Kinga Z. Gdy jej były szef oświadcza w sądzie, że "na innych oddziałach stosuje się u pacjentów leki nasenne, aby potem w dyżurkach można było w spokoju słuchać muzyki", świadek Z. obrusza się na takie praktyki: to nie do pomyślenia na kardiochirurgii szpitala przy Wołoskiej. Ordynator na wszystko miał oko; mógł się przyczepić do pielęgniarki tylko dlatego, że chory był nieogolony, albo nie stała przy jego łóżku.
Z kolei świadek Mariola M. zauważa, że z jej punktu widzenia oddział został świetnie wyposażony, "nie to, co w znanym mi szpitalu w Wołominie".
- Czyli – wymagania pod kątem potrzeb chorego były wysokie – bardziej konkluduje niż pyta oskarżony.
Tylko Elżbieta G., instrumentariuszka z siedemnastoletnim stażem, ma wątpliwości, czy stałe obserwowanie przez ordynatora personelu było podyktowane dobrem chorego.
- Może chodziło o to, żeby nas dręczyć – mówi.
Paraliżujący strach
Na ostatnich dwóch rozprawach, wypełnionych głównie zeznaniami pielęgniarek, które odeszły z Wołoskiej, gdy szefem kardiochirurgii został dr G., słowo "dręczenie" powtarza się wielokrotnie.
Instrumentariuszka Monika S. pracowała pod rządami oskarżonego od sierpnia 2001 do kwietnia 2002 roku. Jeśli pracę zaczynała o 7 rano, często kończyła o 21; dodatkowe godziny nie były uwzględniane w pensji. Bez zgody ordynatora nie mogła wrócić do domu, nawet jeśli dawno minął czas pracy określony w umowie. Dr G. groził wtedy zwolnieniem.
Źle tolerował przerwy na krótki odpoczynek czy choćby wyjścia do toalety. Robiły to niemal ukradkiem. Jedyny "oddech" mogły złapać w czasie sprzątania sali operacyjnej.
- Ordynator często nas dołował uwagami – twierdzi Monika S. – że nic nie umiemy, do niczego się nie nadajemy. W czasie zabiegu, gdy podawałyśmy jakieś narzędzia, potrafił uderzyć po rękach, bez powodu nakrzyczeć.
Instrumentariuszka określa to jako psychiczne znęcanie się. Opowiada, jaki przeżywały stres np. w związku ze zwyczajem ordynatora używania tylko jednej, konkretnej ramy (rozwory) do rozszerzenia klatki pacjenta w czasie operacji. Na oddziale było kilka ram, ale dr G. chciał tylko tę, którą sobie upodobał. Jeśli danego dnia miał dwie operacje, pielęgniarki nie mogły nadążyć ze sterylizacją używanego już narzędzia. Metalowa rozwora przychodziła rozgrzana, na ciele pacjenta powstawały czerwone ślady, potem to się trudno goiło.
G. ripostuje: – Sama pani to wymyśliła, czy prokurator panią naprowadził? A jeśli inne rozwory łamały mostek?
Monika S.: – Nie sądzę. Pozostali operatorzy na naszym oddziale ich używali.
Marzena Ch., która pracowała na kardiochirurgii jeszcze w czasach prof. Religi, z nowym ordynatorem wytrzymała pół roku. Nie może podać konkretnych przykładów niestosownego zachowania dr. G., bo jak twierdzi, dla odzyskania psychicznej równowagi pewne przykre incydenty postarała się wyprzeć z pamięci. Pozostało już tylko ogólne uczucie, że było ciężko, stresowo. Ale wie, że dlatego odeszła.
Również Mariola M., pielęgniarka na sali pooperacyjnej, choć osobiście nie czuje się ofiarą dr. G., po czterech miesiącach pracy na oddziale zrezygnowała ze względu na panującą tam atmosferę i np. wrzaski ordynatora: – Czasem mówiliśmy między sobą – wspomina rozmowy pielęgniarek w dyżurce – żeby tak G. wyjeżdżając w sprawach służbowych za granicę wykupił bilet w jedną stronę i nie wrócił.
Ale na pytanie obrońcy, czy oskarżony był dobrym szefem, świadek odpowiada po namyśle – Myślę, że nie był złym.
Szok przeżyła Iwona S., pielęgniarka pooperacyjna. Pewnie dlatego, że była to jej pierwsza praca po szkole – trzymiesięczny okres próbny. Dopiero uczyła się zawodu.
Zdarzyło się nieszczęście – zmarł 80-letni pacjent po przeszczepie. Był reanimowany, ale bezskutecznie. Choć w żaden sposób nie udowodniono winy pielęgniarek, ordynator ukarał je zabraniem premii, a stażystce Iwonie S. zapowiedział, że nie przedłuży umowy. Odczuła to jako wielką niesprawiedliwość. A gdy jeszcze zanalizowała inne zachowania szefa, np. wymagania, aby wstawały, gdy wchodził do pokoju zabiegowego – nabrała przekonania, że dla dr. G. pielęgniarki są "jak śmieci". Odeszła ze szpitala, choć gdy w sprawę włączyła się oddziałowa, były szanse na odkręcenie raptownej decyzji szefa.
O wiele trudniej rozstanie się z Wołoską przyszło Elżbiecie G., instrumentariuszce z kilkunastoletnim stażem. W sądzie mówi o publicznym upokarzaniu jej, zwłaszcza od chwili, gdy się postawiła. Bardzo to przeżywała. Twierdzi, że nie była wyjątkiem. Koleżanki też brały środki uspokajające, płakały. Niektóre na stres reagowały rozstrojem żołądka.
Martę K., pielęgniarkę koordynacyjną, jeszcze długo po odejściu z Wołoskiej sygnał z własnej komórki wprawiał w nerwowe drżenie. Gdy jej zwierzchnikiem był dr G., telefon od szefa wzywający ją do natychmiastowego przyjazdu do operacji dzwonił o bardzo różnych porach.
Któregoś dnia wróciła do domu o godzinie 21 – dyżur zaczęła o 7 rano. Miała za sobą dwie kolejne operacje, gdyż nie miał kto jej zmienić; na oddziale rotacja pielęgniarek toczyła się jak koło zamachowe. O 1 w nocy odezwał się telefon z kliniki. Ordynator kazał stawić się na sali zabiegowej. Nie miała z kim zostawić dziecka, odmówiła.
- Następnego dnia – zeznaje w sądzie – usłyszałam od dr. G., że dostanę wilczy bilet, nigdzie mnie nie przyjmą. Zrozumiałam, że pora uciekać stamtąd.
Ale to nie była jedyna przyczyna. Marta K. niepokoiła się, że będąc w permanentnym stresie popełni w końcu jakiś błąd, zaszkodzi pacjentowi, zdarzy się coś tragicznego.
Na pytanie obrońcy, czy może po prostu bała się wymagającego szefa, świadek zaprzecza. Bała się wymagań ponad siły personelu. I zmiennych, nieprzewidywalnych nastrojów zwierzchnika. Specyficzne, trudne jej zdaniem do opisania postępowanie dr. G. z podwładnymi wywoływało paraliżujący stres. Ona, pielęgniarka koordynacyjna z 20-letnim stażem drżała, szykując się do operacji. Sytuację pogarszało to, że w razie konfliktu z dr. G. praktycznie nie było do kogo się odwołać. Przełożona nigdy nie stanęła w obronie pielęgniarek.
- Myślę, że też się bała – dodaje po namyśle Marta K.
Świadek odeszła z Wołoskiej z marszu, nie mając załatwionej nowej pracy. Dziś pracuje w Instytucie Onkologii na bloku operacyjnym.
- Tam też są bardzo trudne operacje – zeznaje – ale nikt na mnie nie krzyczy, choć mam do czynienia z operatorami o różnych temperamentach.
Psycholog udziela sobie rady
Ze stresem w pracy pod rządami oskarżonego nie uporała się nawet psycholog kliniczna Małgorzata A.-Z. Wytrzymała na oddziale kardiochirugii prawie półtora roku.
- Dr G. – wystawia w sądzie opinię oskarżonemu – był wymagający, zwykle wobec innych bardzo krytyczny, wybuchowy, impulsywny. Nieprzewidywalny. Wydawał polecenia, które nazajutrz dowolnie zmieniał, nie mam na myśli sposobów leczenia, lecz sprawy organizacyjne. To musiało wywoływać negatywne odczucia, lęk przed zetknięciem się ze zwierzchnikiem.
Świadek twierdzi, że praca w tak kierowanej klinice była związana z ciągłym poczuciem zagrożenia, niepewności, że coś zrobi się nie tak, narazi się na naganę. Pracownik w kontakcie z ordynatorem skorym do udzielania publicznych reprymend czuł się upokorzony.
Obrońca oskarżonego ma pytanie do świadka: – Czy pani diagnozowała swoje problemy emocjonalne?
- Nie, obserwowałam reakcje – pada odpowiedź.
Również na sugerujące pytanie dr. G., czy psycholog może nie dać sobie rady, Małgorzata A.-Z. odpowiada bez kluczenia: – Może, ale to nie praca mnie wykończyła, bo poszłam do trudniejszej – z chorymi onkologicznie dziećmi, ale kontakty z panem. Ja się nie bałam, że pan mi wsadzi nóż w plecy; bałam się atmosfery, jaką pan wokół siebie wytwarzał.
Okazało się, że kontakty z szefem były częste, bo miał dla niej wiele zleceń. Poza obowiązkami oficjalnymi, jak je świadek określa, ściśle związanymi z zawodem psychologa, wykonywała też nieoficjalne. Na przykład – nakłanianie firm farmaceutycznych, które urządzały pokaz swych specyfików w klinice, do zorganizowania przy tej okazji "śniadanek" dla lekarzy.
Dr G.: – Dlaczego to polecenie tak panią bulwersowało?
Psycholog: – Bo zajmowało mi czas, przeznaczony dla pacjentów.
Kiedyś szef kazał jej zatelefonować do byłego pacjenta (pada nazwisko), który niegdyś kierował fabryką mebli, aby "wyposażył pokój lekarski".
- Czułam się zażenowana składaniem takiej sugestii. Ten człowiek był na emeryturze, mimo to rozważał koszty wydatku. Nie wiem, jak to się zakończyło, bo odeszłam z kliniki – wyznaje Małgorzata A.-Z.
Oskarżony natychmiast ripostuje. – A czy pani wie, że pierwsze komputery na oddziale były moją własnością? A czy pani słyszała, o czym wie cała Warszawa, że zamiast brać pieniądze za nocne operacje, jak to robili moi poprzednicy, włączałem tę sumę do puli premii dla personelu?
Małgorzata A.-Z. odpowiadała też na listy pacjentów, które dr G. podpisywał. (- Dlaczego były mojego autorstwa? – zastanawia się na głos. – Może, żeby zawierały jakąś psychologiczną głębię.) Musiała też pełnić rolę straszaka wobec tzw. roszczeniowych rodzin pacjentów, z którymi ordynator nie chciał rozmawiać. Jej zdaniem ci krewni nie mieli wygórowanych żądań – po prostu chcieli uzyskać informacje medyczne o stanie ich bliskich na szpitalnym łóżku, odciętych od telefonu. W razie zamknięcia przed nimi drzwi do gabinetu ordynatora – niczego nie mogli się dowiedzieć. Lekarze dyżurni mieli zakaz prowadzenia takich rozmów. Ona sama czuła się bezradna i zakłopotana w roli straszaka, bo niewiele mogła tym ludziom pomóc. Na oddziale nie dyskutowało się z ordynatorem o jego poleceniach.
Tymczasem miała coraz więcej wątpliwości co do sensu tej pracy.
Na przykład – obowiązek przygotowania wywiadu z pacjentem jadącym na operację. Uważała, że w tym momencie należało raczej wesprzeć psychicznie chorego, a standardowy wywiad odłożyć na potem. W czasie operacji i tak nikt go nie czytał.
Odeszła z Wołoskiej, gdy zdiagnozowała swoje stany emocjonalne. Stres się nasilał, pojawiły się kłopoty ze snem, a rano, po nieprzespanej nocy, strach przed wejściem na oddział.
Decyzję podjęła z dnia na dzień, nie mając niczego upatrzonego, w poczuciu silnego zagrożenia.
- Ten okres pracy był dla mnie trudny emocjonalnie, starałam się wyprzeć go z pamięci. Częściowo się udało, już nie pamiętam przykładów drastycznych zachowań ordynatora. A jednak, gdy któregoś dnia zobaczyłam dr. G. w Centrum Zdrowia Dziecka, gdzie obecnie pracuję, o mało nie zemdlałam – wyznaje na koniec.
Gwoli sprawiedliwości trzeba odnotować, że w dużej grupie pielęgniarek znalazły się dwie czy trzy osoby, które stwierdziły, że ich relacje zarówno z dr. G., jak i z oddziałową były dobre. Tak zeznała np. świadek Kinga Z., w 2004 roku pielęgniarka na oddziale intensywnej terapii. Pracowała niecałe pół roku; odeszła, bo ogólnie nie odpowiadała jej atmosfera na kardiochirurgii.
To nie ja
Wielokrotnie oskarżony o mobbing, ripostując na zeznania świadków stwierdza, że nie do niego powinny być kierowane o to pretensje. Na przykład, kwestia niezapłaconych pielęgniarkom nadgodzin.
Gdy świadek Monika S. podnosi, że nie były uwzględniane w zarobkach, dr G. pyta:
- Ale kto to liczył?
- Oddziałowa.
G.: – Czyli ja do tego nic nie miałem.
- Ale pan przecież nadzorował cały oddział – przypomina zaskoczona takim stawianiem sprawy pielęgniarka.
Podobnie wygląda wymiana zdań w kwestii premii uznaniowych za operacje nocne.
- Dlaczego pani mówi, że to ode mnie zależało? – dziwi się oskarżony. – Komu pani bezpośrednio podlegała?
G. wspomina też o zarządzeniu dyrektora szpitala, że jeśli na oddziale nie wykonano planowanych operacji, szef kliniki musiał się tłumaczyć przed swym zwierzchnikiem.
Żadna z zeznających pielęgniarek nie ma wątpliwości, kto tak naprawdę rządził w klinice. Owszem, istniała w ich zawodzie osobna drabina służbowych zależności (oddziałowa, pielęgniarka naczelna), ale w przypadku kardiochirurgii kierowanej przez dr. G. ten porządek istniał tylko na papierze.
Mariola M. mówi wprost: Oddziałowa rzadko do nas zachodziła, wolała pracować na innym piętrze. Gdy zachorowało mi dziecko, nie dostałam jej zgody na ustawowy wolny dzień, tak się bała ordynatora. Poradziła mi, abym opłaciła opiekunkę. Z jakich pieniędzy? Z tego tysiąca złotych?
Zeznające pielęgniarki wychodzą z sali sądowej wyraźnie zdenerwowane, z wypiekami na twarzy. Na korytarzu zarzekają się: – Moja noga już tu nie stanie. Szkoda zdrowia.
Czują się zmaltretowane "prokuratorskimi" pytaniami oskarżonego. Dołowaniem ich. Na przykład – przez postawienie pytania: – Czy bierze pani pod uwagę, że nie nadawała się do tej pracy?
Tylko nielicznym, jak np. Monice S., starcza refleksu, by odpowiedzieć: – Od innych szefów nie słyszałam takich uwag. Teraz pracuję w prywatnej klinice zabiegowej.
Ale i w takiej sytuacji dr G. nie daje za wygraną. – A czy pani wie, pyta, że będziemy w jednej firmie?
- Na pewno nie będę pracowała z panem – zarzeka się Monika S.
Są też raczej bez szans, gdy usiłują zakwestionować zwyczaje czy metody pracy byłego ordynatora. Z miejsca osadza je pytanie oskarżonego lub jego obrońcy, jakie mają doświadczenie zawodowe, aby wypowiadać się kompetentnie na konkretny temat. Z reguły taka dociekliwość odbiera młodym pielęgniarkom ochotę do dzielenia się z sądem następnymi swymi przemyśleniami. A choćby z troski o własną zawodową reputację – na pytanie dr. G., czy czegoś się nauczyły pod jego rządami, odpowiadają twierdząco.
Co skądinąd może być prawdą, bo dr G. rzeczywiście nie tolerował obijania się w pracy.
To już obsesja
Jak zwykle, nie obeszło się na rozprawach bez nawiązywania przez oskarżonego do czasów, gdy kliniką kierował prof. Zbigniew Religa.
Dr Krzysztof M., który pracował na kardiochirurgii jeszcze za poprzednika dr. G., z zaskoczeniem dowiaduje się na sali sądowej, że zarabiał mniej niż jego kolega dr W., choć wykonywał taką samą robotę.
To celny strzał oskarżonego, może skłócić zaprzyjaźnionych kardiochirurgów. Ale już następne pytanie wydaje się chybione: – A co trzeba było zrobić, aby nie dostać premii za moich czasów? – pyta dr G.
- Wystarczyło wejść w spór z panem.
Świadek musi jednak przyznać, że w porównaniu z czasami prof. Religi, w klinice zarządzanej przez dr. G. było zdecydowanie mniej powikłań po operacjach.
Oskarżony akcentuje ten swój niewątpliwy sukces, pytając świadka, czy pamięta taką sytuację, że był załamany, bo zmarł pacjent. I wówczas dr M. powiedział mu: "Niech się pan nie martwi, i tak pod tym względem Religi pan nie dogoni".
M. nie zaprzecza, ale niejako w rewanżu, na dowód, że "zachowanie dr. G. było nieprzewidywalne", opowiada, że gdy już pracował w Aninie, trzeba było w trybie pilnym operować pacjenta, który nie został zakwalifikowany do zabiegu na Wołoskiej, choć miał infekcyjne zapalenie wsierdzia. Trudno mu zrozumieć, dlaczego dr G. podjął taką decyzję.
Jak zwykle, pojawiło się pytanie o nałogi prof. Religi.
Dr G. do Marzeny Ch.: – Pani wtedy pracowała na kardiochirurgii. Za co profesor został zwolniony?
Ona nie wie.
G.: – Cała Polska wiedziała. Nic pani nie wie na temat alkoholizmu panującego na oddziale?
Świadek wie jedno: – Gdy prof. Religa był jej szefem, szło się do pracy z ochotą. Gdy nastał G. – ze ściśniętym żołądkiem.
Wiele dobrego mówi też o zmarłym profesorze jego wieloletnia sekretarka Małgorzata B.: – To najlepszy człowiek, jakiego znałam, kierował się wartościami, chciał dobrze dla ludzi, i rzadko kiedy źle się o kimś wyrażał.
Ale i ta świadek nie uniknęła drażliwych pytań o picie alkoholu.
G.: – Czy to prawda, że gdy Zbigniew Religa był ministrem zdrowia, po godzinie 11 rano już nie ustalała pani na ten dzień spotkań, bo szef nie był w stanie... pracować?
Małgorzata B. stanowczo zaprzecza takim insynuacjom.
Również świadek Elżbieta G., która za Religi przez wiele lat była instrumentariuszką gospodarczą, nigdy nie widziała na kardiochirurgii pijącego lekarza ani butelek po alkoholu.
Trzeba też odnotować niezrozumiałą dla publiczności dociekliwość oskarżonego, co łączyło pewną pielęgniarkę z dr. D., człowiekiem Religi.
Większość świadków odpowiadała, że nie wie. Albo – że nie interesowały ich nieformalne związki na oddziale.