Lekarze, którzy jako wolontariusze leczą w krajach Trzeciego Świata, zdobywają cenne i niecodzienne doświadczenia.
Tuż po przyjeździe na Jamajkę, w dniu, w którym mieli rozpocząć pracę, najpierw przez sen, a potem na jawie, usłyszeli dziesiątki ludzi. Radośnie śpiewali „children don’t worry” Boba Marleya. Zbudzone, roczne dziecko zaczęło płakać. Beata i Łukasz Kowalewscy, polscy lekarze tuż po stażu, wyszli zobaczyć, kto obudził ich maleństwo. W poczekalni do kliniki stało ok. 90 rozśpiewanych, kołyszących się w rytm pieśni osób. Wszyscy czekali na białych lekarzy.
– Myśleli, że będziemy krótko, dlatego przyszli tak tłumnie i witali nas śpiewem – Beata Kowalewska szeroko uśmiecha się na wspomnienie tej pierwszej chwili, z ich 9 miesięcy spędzonych na Jamajce.
Stadia znane tylko z książek
Młode małżeństwo lekarzy chciało najpierw wyjechać do Afryki, by leczyć tam jako wolontariusze. Dziecko pokrzyżowało im plany: z rocznym maluchem wyjazd na kontynent pełen tropikalnych chorób był mało rozsądny. Dlatego z pomocą fundacji Redemptoris Missio pojechali na Jamajkę, do kliniki kierowanej przez siostry zakonne w miejscowości Magoty.
Wszystko było tu niecodzienne. Jako lekarze pierwszego kontaktu pracowali w 3 klinikach, do tego wykonywali wizyty domowe i mieli pod opieką dom starców. Przez pierwszy tydzień, gdy do głównej kliniki przychodziło po 100 pacjentów, zaczynali dzień o 8 rano, a kończyli o 20.
Ku ich zaskoczeniu, zamiast chorób tropikalnych, których się spodziewali, leczyli najczęściej typowe i w Polsce przypadłości: nadciśnienie, cukrzycę, otyłość, choroby płuc. Ale za to w stadiach znanych tylko z książek – służba zdrowia w tym kraju jest płatna, dlatego ubodzy mieszkańcy zwlekają z wizytą u lekarza tak długo, jak tylko mogą. Beata Kowalewska pamięta Jamajczyka, który przyszedł piechotą z piekielnie ropiejącą i śmierdzącą raną na łydce. Lekarze wygrzebali z niej kilkadziesiąt małych, białych larw – takich, jak robaki na ryby. Siostry dały choremu pieniądze na taksówkę, by dojechał do szpitala – nogę trzeba było amputować. Mężczyzna po tygodniu wrócił do Polaków, znowu z białymi robakami w ranie: do szpitala go nie przyjęto, więc chodził, aż ból mu to uniemożliwił. – Czasami praca była tam hardcorowa – komentuje Beata.
Polakom czasami ręce opadały z bezsilności. Beata wspomina przypadek mężczyzny, który nieśmiało wyznał jej, że boli go w okolicach intymnych. Chciała go zbadać. – Teraz? – zdziwił się, bo obce kobiety nie dotykają mężczyzn w te miejsca. Na Jamajce to tabu. Gdy wreszcie zdjął spodnie, okazało się, że jądro sięga prawie do kolan. Prawdopodobnie był to wodniak, który istniał już od wielu lat. – Nie miałam z nim co zrobić. Dałam środki przeciwbólowe i wysłałam go do szpitala – wspomina. Mężczyzna nie miał pieniędzy na leczenie w szpitalu, więc zjawił się ponownie po tabletki przeciwbólowe. Trzeci raz już nie przyszedł – zmarł.
Polscy lekarze mieli do dyspozycji ekg, usg, maszynę tlenową, opatrunki, ale z lekami było już gorzej. – Musieliśmy ostro lawirować, by leczyć tym, co akurat mieliśmy na stanie kliniki – mówi Beata. Pacjentów nie było stać na kupno leków w aptece, dlatego lekarze wydawali im te, jakimi dysponowali. W klinice często nie było wody, bywało, że nawet przez 2 tygodnie. – Smród z toalet był wówczas obezwładniający.
Lekarze zderzali się także z mentalnością mieszkańców. Jamajczycy się nie martwią, popalają marihuanę, jedzą to, co akurat wyrosło albo znaleźli w buszu, wodę pozyskują z deszczu. – Tam cały czas jest weekend – podsumowuje Łukasz Kowalewski. Chwilami ta bezstresowa ich mentalność (czyt. nieodpowiedzialność) była uciążliwa. Dziecko z astmą i zapaleniem oskrzeli dostało w klinice tlen, lekarka nakazała więc matce, by malucha położyła, aby odpoczywał. Pod koniec dnia okazało się, że kobieta zostawiła kilkulatka na korytarzu kliniki i poszła załatwić jakieś sprawy.
Gdy Polacy wyjeżdżali z Jamajki, pacjenci żegnali się z nimi serdecznie. Tłum ponownie śpiewał im pieśni, tym razem na pożegnanie. Musieli obiecać, że wrócą.
I wrócili – trzy dni po rozmowie ze „Służbą Zdrowia”. – Już widzę te 90 osób, które przyjdzie do lekarza. I już jestem przerażona. I już mi się chce ryczeć – mówiła Beata tuż przed wylotem. Nie dodała, że z radości. Bo to akurat oczywiste.
8 miesięcy jak 5 lat
W 2005 r. Rafał Nowak, okulista wówczas w trakcie specjalizacji, przez 8 miesięcy pracował w Nepalu. W czasie jednej z pierwszych operacji zaćmy, jakie prowadził w eye campach w górach tego kraju, trafił mu się trudny przypadek: zaćma przejrzała. – Nawet w szpitalu zabieg byłby ciężki do wykonania, a ja miałem warunki polowe, w dodatku byłem wtedy mało doświadczony – wspomina. Wystąpiły poważne powikłania, ale jakoś dał radę wszczepić soczewkę przedniokomorową. – Załamałem się. Jedna z pierwszych moich operacji i od razu takie problemy – dodaje dr Nowak. Następnego dnia, gdy ciągle zdruzgotany, człapał przez tymczasowy obóz okulistów, pacjent, który jeszcze dzień wcześniej był niewidomy, rozpoznał lekarza. Tym ślepym do niedawna okiem. – Wówczas wstąpiły we mnie nowe siły i zrozumiałem, że jest sens to robić – dodaje dr Nowak.
Od tego czasu w ramach Projektu Trzecie Oko (logo to charakterystyczne dla buddyzmu i Nepalu oko mądrości) Rafał Nowak z kilkunastoosobowymi zespołami (1–2 okulistów, 3–5 asystentów + pielęgniarki) prowadził obozy operacyjne w piaskach Sahary Zachodniej, dżungli północnych Indii i ponownie w niebosiężnych górach Nepalu.
Przed każdym wyjazdem przez wiele miesięcy trwa załatwianie formalności, rozpoznawanie terenu, przygotowywanie miejsca z organizatorami lokalnymi. W Nepalu pomaga im Gurka Welfare Trust – organizacja opiekująca się byłymi żołnierzami z plemienia Gurków w Nepalu. Szpitale polowe, tzw. eye camp, zazwyczaj trwają kilka dni, ale razem z dojazdem i powrotem cała wyprawa zajmuje ok. 10 dni. Bo dotarcie do odciętych od świata miejscowości jest bardzo czasochłonne. I niebezpieczne. W Nepalu zespół leciał awionetką na wysoko położone, trawiaste lądowisko, a potem karawaną dżipów wspinał się po wijących się nad przepaściami drogach. Dotarcie do eye camp przypominało bardziej Camel Trophy niż wyjazd okulistów. Podczas eye campu w 2005 r. w Nepalu konwój dżipów z medykami zatrzymała na jednej z serpentyn partyzantka maoistów. Grożąc karabinami zażądali okupu za życie medyków. Dzięki zdolnościom negocjacyjnym lokalnego lekarza skończyło się tylko na strachu. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów w Nepalu okuliści pokonywali na piechotę w karawanie z tragarzami – nie sposób dotrzeć inaczej do większości miejsc Nepalu.
W eye campach, czyli zaadaptowanych szkołach albo pod namiotami, w ciągu kilku dni zespoły okulistów, asystentów i pielęgniarek badają ponad tysiąc osób. Podczas ostatniego eye campu w Nepalu wykonano ponad 100 operacji zaćmy. I wszystko w polowych warunkach, zazwyczaj bez stałej elektryczności. Przy operacjach zaćmy okuliście cały czas towarzyszył asystent z latarką, by poświecić, jeśli w krytycznym momencie zabraknie prądu z generatora.
Rafał Nowak twierdzi, że praca w takich warunkach, w krajach Trzeciego Świata, to świetne doświadczenie dla lekarza. – W ciągu 8 miesięcy pracy w Nepalu nauczyłem się więcej niż w Polsce przez 5 lat – twierdzi. Być może dlatego, że lekarze mają tam do czynienia z przypadkami niezwykle rzadko spotykanymi u nas, w kraju. W których, niestety, niewiele już można zrobić. Do dr. Nowaka trafiali m.in.: dziecko z olbrzymim guzem w oku, bez szans na leczenie, niewidomi z guzami mózgu, osoby z oczyma przedziurawionymi drutem…
Poczucie beznadziei kształtuje mentalność mieszkańców. – W Saharze Zachodniej panuje kompletny marazm, ludziom nic się nie chce robić. Oni nawet sami sobie nie chcą pomóc – rozkłada ręce dr Nowak. Jak mówi, często zdarzało się, że wiele pracy włożyli w zbadanie pacjenta, a ten, gdy został już zakwalifikowany do operacji, szedł do domu. Bo może innym razem zdecyduje się na operację.
Ci niosą pomoc
Organizacji, które wysyłają do krajów Trzeciego Świata wolontariuszy: lekarzy i pielęgniarki, jest w Polsce co najmniej kilka. Najbardziej aktywna na tym polu jest Fundacja Redemptoris Missio – w ciągu 20 lat dzięki tej instytucji do kilkudziesięciu krajów wyjechało 136 osób personelu medycznego. Ostatnio najczęściej trafiali do Kenii, Kamerunu, Jamajki, Indii – tam, gdzie działają już polscy misjonarze. Lekarze z Redemptoris Missio leczyli m.in. zęby trędowatym u ojca Mariana Żelazka w Indiach.
Fundacja wysłała także dziesiątki tysięcy paczek z farmaceutykami, sprzętem medycznym, środkami opatrunkowymi, a od 3 lat prowadzi też pomoc humanitarną w Afganistanie. – Wysłaliśmy tam 10 ton ciepłych, zimowych ubrań – informuje Justyna Janiec-Palczewska, wiceprezes fundacji. Redemptoris Missio organizuje także „adopcje na odległość”, dzięki temu programowi blisko 70 dzieci w krajach Trzeciego Świata może się kształcić.
Duże tradycje w niesieniu pomocy medycznej w biednych krajach, zwłaszcza ofiarom wojen, katastrof i kataklizmów, ma także Stowarzyszenie Polska Misja Medyczna. Za pośrednictwem tej organizacji personel medyczny z Polski pomagał mieszkańcom m.in. w Kosowie, Czadzie, Afganistanie, Iraku, Gruzji.
Projekt Trzecie Oko jest relatywnie najmłodszą i najmniejszą organizacją, skupioną na pomocy medycznej w krajach Trzeciego Świata.