Pytanie podstawowe: dlaczego rzesze ludzi korzystają z usług szarlatanów medycznych? Według J.A. Paulosa – przyczyną jest analfabetyzm matematyczny, czyli brak elementarnej swobody w posługiwaniu się liczbami i ocenianiu prawdopodobieństwa, a w rezultacie nieumiejętność logicznego wnioskowania
To oczywiście prawda, ale nie cała. W Polsce równie ważną przyczyną jest powszechny analfabetyzm w dziedzinie wiedzy empirycznej, będący m.in. skutkiem skostniałego, „humanistycznego” modelu szkolnictwa wyższego. W takim świecie, zamiast odkrywać nowe technologie (vide Finlandia), marnuje się czas i potencjał intelektualny dłubiąc „naukowo” w polityce, filozofii, ekologii, psychologii, lingwistyce, pedagogice lub nawet zjawiskach paranormalnych.
Efektem tej, w dużej części jałowej pracy są opisy „nowych” wizji świata wyposażonego w „słuszne” idee tolerancji, pluralizmu, ekologii, poprawności politycznej, pozytywnego myślenia, bezstresowego nauczania, walki o prawa inaczej zorientowanych itp. W ten sposób bije się pianę, tworząc cieplarniane warunki dla rozwoju postmodernistycznego relatywizmu, który przyspiesza ucieczkę od rozumu i zwykłego, oczyszczonego z ideologii, racjonalnego myślenia. Jeśli przerysowuję, to tylko trochę i tylko w celu dydaktyczno-ostrzegawczym.
Nikt nie może bowiem zaprzeczyć, że nonsensowne idee zawładnęły już elitami władz publicznych. Zaczęło się od ustalania prawd naukowych przez głosowanie. Na początek parlament obalił II zasadę termodynamiki i prawo Avogadra oraz potwierdził istnienie metafizycznych zjawisk, takich jak „pamięć wody” lub „leczenie informacją duchową” (nowelizacja ustawy „Prawo farmaceutyczne”). Potem poszło już łatwiej i do rejestru zawodów wpisano uzdrowicieli (bioenergoterapeutów), astrologów i wróżbitów. Zapomniano wprawdzie o kurtyzanach, złodziejach i jasnowidzach, ale myślę, że tylko chwilowo. Z tymi ostatnimi zresztą, na przykład – od dawna współpracuje policja. Nie budzi więc mojego zdziwienia, że w tym paranormalnym świecie statystyczny Polak nie umie odróżnić przypadkowych korelacji od związków przyczynowych.
A to właśnie dlatego oszustom medycznym tak łatwo wmówić ludziom dowolną bzdurę. Przykład? Proszę bardzo: wiadomo, że ponad 90% najczęściej występujących chorób i sezonowych niedomagań ulega samowyleczeniu. Nawet w przebiegu poważniejszych schorzeń zazwyczaj występują okresy remisji. Wszystkie więc tzw. alternatywne terapie, np. dotyk ręki, niedotyk nogi lub „leczenie przez internet” mogą sprawiać wrażenie skutecznych w 90%. I nikt nie zastanawia się nad tym, że w tej sytuacji prawdziwie cudownym zdarzeniem byłby brak (sic!) wyleczenia.
Oczywiście, wielu ludziom zbyt prymitywne działania, typu „świecowania uszu metodą Indian Hopi”, wydają się podejrzane. Dla tych niedowiarków wymyślono termin „medycyna alternatywna”. I znów, wystarczyłaby odrobina wprawy w logicznym wnioskowaniu, by stwierdzić, że jest to określenie wewnętrznie sprzeczne. Podobnie jak nie przymierzając demokracja socjalistyczna. Nie da się ustawić w parze demokracji i socjalizmu, tak samo, jak medycyny i terapii alternatywnych. Gdyby bowiem jakikolwiek rodzaj terapii alternatywnej był skuteczny i powtarzalny, zostałby natychmiast wchłonięty przez medycynę konwencjonalną. I stałby się po prostu medycyną. Pojawiłby się w podręcznikach, a jego twórcy zyskaliby wieczną sławę. „Alternatywność” wyparowałaby bez śladu.
Zastanówmy się teraz przez chwilę. Homeopatia od 200 lat stara się, by uznano ją za normalną dziedzinę medycyny. Wykonywano nawet poważne badania o charakterze podwójnie ślepej, randomizowanej próby na wielkim materiale klinicznym. Moim zdaniem – bez potrzeby, bo przecież porównywano działanie placebo z… placebo, ale niech tam… I tak wszystkie próby były negatywne lub przeprowadzano je bez właściwych rygorów metodologicznych. I co?
Czy to przez złośliwość światowe nauki medyczne nie chcą zaliczyć homeopatii do prawdziwej medycyny? I czy 200 lat nieudanych prób nie wystarczy, by wyrzucić homeopatię na śmietnik historii lecznictwa? Naukowcy zrobili to już dawno, ale eurogłupole wcisnęli nam dyrektywę 2004/27/WE. A nasz „suwerenny” ustawodawca podkulił ogon i zgodził się, by brukselscy politycy decydowali, które prawa naukowe obowiązują w Polsce.
Oczywiście, natychmiast znaleźli się naukowcy „z otwartymi umysłami”, próbujący wyjaśnić zjawiska metafizyczne, które są podstawą homeopatii. Myślę nawet, że możemy już mówić o szkołach homeopatycznych. Przodują – poznańska i wrocławska. Koło się więc zamknęło i nauka zaczyna badać fantom własnego ogona.
A ja słyszę triumfalny rechot Johna Horgana, z którego książką „Koniec nauki” tak bezwzględnie rozprawili się krytycy. Ale wracajmy do tematu.
Trzeba obiektywnie przyznać, że „terapeuci” zajmujący się alternatywnym „leczeniem” nie mają łatwo. Mało który z nich ma dostęp do laboratoriów diagnostycznych, a o wykorzystaniu zaawansowanych technologii typu rezonans magnetyczny lub pozytonowa tomografia emisyjna mogą tylko pomarzyć. Siłą rzeczy ich anegdotyczne diagnozy to pseudonaukowe słowotwórstwo w rodzaju: „zablokowanie przepływu energii przez organizm”, „patologiczne wibracje narządów wewnętrznych” itp. Trzeba przyznać, że w tym względzie inwencja słowotwórcza „alternatologów” jest niewyczerpana.
Terapia musi być oczywiście adekwatna do „diagnozy”. W tym przypadku metodą z wyboru stało się tzw. leczenie holistyczne, którego ideą jest takie zharmonizowanie wibracji organizmu ludzkiego, by współbrzmiały one z wibracjami kosmosu.
Leczenie holistyczne nie wymaga oczywiście znajomości farmakopei, nie wymaga znajomości mechanizmu działania leków, nie wymaga posiadania umiejętności chirurgicznych ani jakichkolwiek innych, wreszcie – kompletnie nie wymaga znajomości medycyny jako takiej. Wymaga jedynie pewności siebie i „obczajenia” kilku terminów paramedycznych.
Metodologia holistyczna
Pomysł był genialny w swojej prostocie – leczymy po prostu całego człowieka, cokolwiek mu dolega. W ten sposób nie pominiemy ani wrastających paznokci, ani lęków egzystencjalnych, ani zespołu Kawasaki – nawet, jeśli ta ostatnia nazwa kojarzy się terapeucie tylko ze sportem motorowym. Kuracja i tak będzie bowiem całościowa.
Na przykład – odblokujemy przepływ energii biopola lub informacji leczniczej (cokolwiek to znaczy) przez punkty akupunkturowe leżące w przebiegu linii zwanych meridianami. Zostały one wyznaczone w Chinach 5 tysięcy lat temu, tzn. w czasie, gdy za centrum myślenia uważano śledzionę. I to by się zgadzało.…
Spójrzmy choćby na klasyczną „terapię energetyczną” Reicha. Polega ona na głębokim oddychaniu w następującej sekwencji: wdech-wydech, wdech-wydech, wdech-wydech – itd., aż do uzyskania… orgazmu (Fritjof Capra „Punkt zwrotny”, PIW, 1987). Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że jest to odmiana techniki uwalniania wolności poprzez stymulację punktu 12 gamma w przebiegu meridiany potrójnego ogrzewacza z jednoczesnym drażnieniem punktu środkowego ataku w przebiegu kanału zbiorczego Yang.
Myślą Państwo, że urządzam sobie kpiny? Że powyższa terapia to anegdota? Otóż nie. Wprawdzie ostatnie zdanie to zbitka kilku paranaukowych śmiesznostek, ale idea „leczenia” oraz słownictwo użyte w opisie mechanizmu kuracji jest oryginalne. Pozwoliłem sobie na ten niewinny zabieg, gdyż – niezależnie od składni – wszystkie elementy tego zdania są kompletnie bezsensowne. Nie zauważa tego niestety ogromna rzesza ludzi.
Według mojej skromnej oceny, 80% naszego społeczeństwa (lub więcej) nie ma zielonego pojęcia, jakimi kryteriami należy się posługiwać przy wyborze rodzaju terapii. Niezależnie od tego, czy porady udziela rzetelny specjalista, wróżka, bioterapeuta, szaman, radiesteta, astrolog czy telewizor. To ostatnie urządzenie sprowadza zresztą najwięcej nieszczęść. Z trzech powodów: po pierwsze – milionowa oglądalność, po drugie – brak elementarnej wiedzy o metodologii naukowej u dziennikarzy prowadzących audycje z udziałem hochsztaplerów medycznych, po trzecie – śmierdzący konflikt interesów.
Medycyna alternatywna w sądzie
Zacznijmy od punktu trzeciego: gdy przed rokiem wygrałem w Warszawskim Sądzie Okręgowym (!) decydujące starcie z Izbą Gospodarczą „Farmacja Polska”, która reprezentowała koncerny homeopatyczne o miliardowym kapitale (Boiron, Heel i in.) – pies z kulawą nogą się tym nie zainteresował. A był to medialny hit. Po raz pierwszy w Europie sąd wyraźnie stwierdził, że argumenty naukowe są dostatecznie wiarygodne, by opublikowanie tekstu ze stwierdzeniem, że homeopatia jest oszustwem, a „leki” homeopatyczne to fałszywki – nikogo nie zniesławiało.
Skąd więc zmowa milczenia wokół wyroku? To jasne: penize nesmrdi. Polskie media łykające wielkie pieniądze za reklamę „leków” homeopatycznych nie mogą jednocześnie informować czytelników, że sąd przyznał rację wrogowi homeopatii nr 1. Ale internet może.
Jako pierwszy zareagował znany angielski fizyk, pisarz i propagator nauki Simon Singh, który pisząc książkę „Trick or Treatment?” i dedykując ją księciu Walii ośmieszył nie tylko „medycynę alternatywną”, ale również – korzystającą z usług homeopatów – angielską rodzinę królewską.
Nie zapomniano mu tego i gdy w jednym ze swoich felietonów napisał, że nieuczciwością jest stosowanie zabiegów kręgarskich w leczeniu astmy u dzieci (nie tylko lekarze rozumieją, jaki to absurd), Brytyjskie Towarzystwo Chiropraktyków pozwało go do sądu. W pierwszej instancji przegrał i może być zmuszony do zapłacenia blisko miliona funtów odszkodowania za zniesławienie oszustów. Lecz rozpętała się burza. W jego obronie wystąpiły prestiżowe instytucje naukowe oraz blisko 17 tysięcy znanych osób z całego świata.
Angielskie prawo opiera się jednak na precedensach (common law), a nie na regułach słuszności. Dlatego Simon Singh szukał precedensu i znalazł go w… Polsce.
Napisał do mnie list z zapytaniem, czy zgodzę się, by mógł przedstawić angielskiemu sądowi materiały z mojego, wygranego procesu z homeopatami. Nie muszę chyba pisać, że wysłałem mu odpowiednie informacje.
Polskim wyrokiem w sprawie homeopatii zainteresował się także prof. Stephen Barrett, prezydent amerykańskiej Narodowej Rady ds. Zwalczania Oszustw Leczniczych – największej tego typu organizacji na świecie, który poprosił mnie o przetłumaczenie najbardziej istotnych fragmentów akt sądowych. Nie przypuszczam, by zwrócił się o to dla zaspokojenia własnej ciekawości. Tak więc, klęska homeopatów w sądzie będzie szerzej znana w USA niż w Polsce.
W tym samym czasie w jednej z polskich stacji TV znany dziennikarz zakpił sobie z widzów przeprowadzając wywiad z dwójką homeopatów, którzy, jak zwykle, pletli o „leczeniu informacją”, bredzili o „potencjonowaniu leków” itd. Dziennikarz nie miał oczywiście pojęcia, że nikt na świecie nie jest w stanie wyjaśnić, co znaczą te terminy i śmiało włączył się do dyskusji, zabierając nawet głos na temat potencjonowania. Nie wiedząc kompletnie, o czym mówi, stworzył wrażenie, że homeopatia to trochę inny, ale normalny sposób „leczenia”. Gdyby podejrzewał, że jego rozmówcy majaczą o „lekach”, w których substancja „aktywna” jest rozcieńczona w stosunku np. 1 do 10400, być może próbowałby inaczej poprowadzić rozmowę. Jestem jednak dziwnie pewien, że powyższy zapis wykładniczy nic by mu nie powiedział. Nie jest on zresztą wyjątkiem. Na temat „medycyny alternatywnej” i homeopatii rozmawiało ze mną kilkudziesięciu dziennikarzy. Gdy na dowód, że homeopatia jest oszustwem, mówiłem o absurdalnej wielkości rozcieńczeń i przytaczałem liczbę 10400, ani jeden z nich nie rozumiał, o co mi chodzi. Przyznawali, owszem, że to dość duża liczba, nie potrafili jednak pojąć, że jej wielkość nie ma żadnego odniesienia do czegokolwiek w naszym wszechświecie i kawałek dalej.
Ale to jeszcze nic. Kilku dziennikarkom lubelskiej prasy próbowałem wytłumaczyć, że jeśli mechanizm działania oscillococcinum („leku” homeopatycznego wytwarzanego na bazie kaczych wnętrzności) polega na „przenoszeniu leczniczej informacji”, to gdy przypadkiem do produkcji tego „leku” zostaną użyte zwłoki kaczki, która była chora na ptasią grypę – oscillococcinum „przeniesie informację chorobotwórczą”. Nazajutrz ukazały się wielkie artykuły, że „leki” homeopatyczne przenoszą ptasią grypę. Błyskotliwy wniosek, prawda?
Metafizyczny absurd, że „informacja” może „leczyć” lub „infekować” został pominięty; prawdopodobnie dziennikarki uznały, że jest to możliwy mechanizm działania „leku”. Notabene sprawa oscillococcinum jest już rozpatrywana przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta. Wcześniej zespół orzekający Komisji Etyki Reklamy stwierdził, że producent oscillococcinum (Boiron) nie przedstawił dowodów na skuteczność działania tego „leku” w przypadku grypy i nakazał zmianę treści reklamy.
Od tego czasu autoryzuję każde moje słowo. Zwłaszcza jeśli widzę w czasie rozmowy z dziennikarzem „błysk zrozumienia” w jego oku i potakujące kiwanie głową, gdy odwołuję się do rachunku prawdopodobieństwa, przedstawiam liczby w zapisie wykładniczym, mówię o korelacjach i związkach przyczynowych, a szczególnie, gdy cytuję paranaukowe bzdury. Pamiętam bowiem, że dziennikarz, pozostawiony sam na sam ze swoimi notatkami, w najlepszym wypadku napisze, że „prawda leży pośrodku”, „że w tym coś jest” lub, „że należy mieć otwarty umysł”.
Co ma do tego matematyka?
Podsumowując, stwierdzam z całą stanowczością, że 90% audycji telewizyjnych oraz publikacji prasowych na temat „medycyny alternatywnej” ma charakter dezinformacji, gdyż ich autorami są ignoranci matematyczni i analfabeci naukowi. Oto, komu „zawdzięczamy” promowanie paramedycyny.
O dziwo, analfabeci matematyczni nie wstydzą się swojej ignorancji, ba!, poczytują to za dowód obdarzenia ich przez naturę „mądrością humanistyczną”. Nic bardziej błędnego.
Matematyczny głupek jest głupkiem zwykłym, tyle tylko, że tak rozpowszechnionym, że aż „niewidzialnym”. Ileż to razy słyszałem z telewizora wyznania znanych „humanistów”: „zawsze miałe(a)m kłopoty z matematyką”, „w matematyce nie byłe(a)m najlepszy(a)”, „maturę z matematyki zdałe(a)m tylko dzięki ściądze” itp. Gdy jeszcze przy tym ci absolwenci wyższych uczelni, a zdarza się to często, akcentują czwartą sylabę w wyrazie matematyka, najlepiej wyłączyć telewizor.
Tę chorą sytuację wykorzystuje gromada oszustów, którzy w zamian za słone honorarium urządzają teatr jednego aktora (i jednego, chorego widza). Zasadniczą rolę w przedstawieniu odgrywają rekwizyty w postaci wahadełek, różdżek, kryształów, polnych kamieni, dzwoneczków, światełek, odpromienników, biometrów, piramidek, kadzidełek, kasztanów, huby, magnesów, pierścionków, drucianych klatek pod napięciem 12V, energetyzowanej wody, kurzych wnętrzności, sadła świstaka, liści kapusty, moczu (nie miodu!) pitnego, kolorów, zapachów, muzyki, wkładek do butów, plastrów aikido, mat terapeutycznych, pajączków, kosmodisków, oleju z czarnego kminku, słodkich granulek, potencjonowanej wody, ropnej wydzieliny rzeżączkowej przetworzonej na homeopatyczne „lekarstwo” i wszystkiego tego, co przyszło do głowy pierwszym, etruskim szamanom z Cromagnon i co potrafią wykombinować uzdrowiciele XXI wieku. Zainteresowanych sposobem stosowania wyżej wymienionych rekwizytów w „leczeniu alternatywnym” odsyłam do odpowiednich anegdot publikowanych w czasopiśmie „Nieznany Świat”.
Ktoś musi ludziom mówić o tych oszustwach
Padło na mnie. Dlaczego? Być może dlatego, że głupotę i oszustów leczniczych rozpoznaję z daleka. Według pani minister Fedak, jednym z zadań bioenergoterapeutów jest „leczenie na odległość”; tak stoi napisane w ministerialnym dokumencie (sic!). Nic więc nie stoi na przeszkodzie, bym ja mógł oceniać (i z bliska, i z daleka), czy np. „promieniowanie biopola terapeuty” to „promieniowanie głupoty”, czy nie.
Wszyscy widzimy, że pośród uzdrowicieli pojawia się coraz więcej „prawdziwych, dyplomowanych medyków”. Inwestują oni znaczne sumy we własne, wysoko zaawansowane technicznie i w pełni skomputeryzowane spektakle typu światło i dźwięk. W XXI wieku potrzebna jest bowiem odpowiednia scenografia i nowoczesne rekwizyty.
Zwykle są to urządzenia z migającymi diodami i kolorowymi histogramami na tle seledynowej poświaty ciekłokrystalicznych monitorów. Fakt, że wyświetlać one mogą dowolne idiotyzmy, typu „biorezonans”, „biorytmy” lub „częstotliwości drgań bakterii”, jest znany. Szkoda tylko, że komputery nie mogą zaprotestować, gdy instaluje się w nich kretyńskie programy i nazywa np. zappicatorami. Być może, gdzieś głęboko, w samym sercu ich procesorów, zaczyna kiełkować elektroniczna świadomość, że w ten sposób się prostytuują, ale cóż mogą zrobić? Muszą rejestrować szum informacyjny wytwarzany przez procesy elektryczne w organizmie pacjenta i przetwarzać go na szum dezinformacyjny w postaci abstrakcyjnych wskaźników, czynników, faktorów, wektorów, wielkości, wartości i tym podobnych, nikomu niepotrzebnych liczb i symboli. Bo jedynym powodem, dla którego konstruuje się takie urządzenia, jest zysk ich producentów.
Mało optymistyczne zakończenie
Wszystkie alternatywne metody „leczenia” mają charakter anegdotyczny, co nie znaczy, że nie mogą powodować ciężkich powikłań lub opóźniać właściwej kuracji. U ich podstawy leżą teorie zgodne z paradygmatem holistycznym, objawionym ludzkości przez potomków Wodnika i Heleny Pietrownej Bławatskiej. A my wszyscy – jesteśmy ślepymi świadkami historycznych przemian. Owszem, patrzymy, ale nie widzimy, że medycyna holistyczna – sztandarowa dziedzina ruchu New Age – wkracza na salony.
I nic na to nie poradzimy, bo każdemu doskonale wiadomo, że w każdym społeczeństwie jest zdecydowanie więcej ludzi naiwnych niż myślących. Dlatego zawsze na obrzeżach kultury funkcjonować będzie jakaś „medycyna alternatywna”, a gabinety biorezonansu będą miały powodzenie.
A ja czekam, kiedy w Polsce powstanie pierwszy Otwarty Uniwersytet Medycyny Holistycznej. Jego absolwenci będą mieli pieczątki z napisem lek. med. hol. I nikt ich nie odróżni od lek. med. Zwłaszcza jeśli, dla niepoznaki, będą nosić stetoskopy.