Kolejna tura obrad "okrągłego stołu" pięknie się skomponowała z kolejnym a nieostatnim zapewne protestem pielęgniarek.
Zdesperowane Panie, mając w pamięci zręczny chwyt z 2000 roku z ustawą "203", nie wydają się tym razem skłonne poczekać, aż "okrągły stół" wyda z siebie przepis na ogólną szczęśliwość. Powyłamywane nogi, rozdzielone pomiędzy strony sporu, zyskały nieoczekiwanie walor kija bejsbolowego, a blat nieszczęsnego stołu, pozbawiony podpór, klapnął na ziemię.
Wszystkich "stołowników" w zasadzie udało się przekonać, że rząd nie ma żadnych pieniędzy do wyłożenia.
Trzeba pilnie robić wszystko jednocześnie: zwiększać przychody Funduszu, ograniczać wydatki, racjonalizować system. A czasu jest coraz mniej.
Pojawiły się kasandryczne głosy, że system ma najwyżej 2-3 miesiące do ostatecznej zapaści, kiedy to szpitale położą się jak kostki domina. A że nikt już nie chce czekać na swoje pieniądze – ani pracownicy, ani dostawcy – ujawnił się desperacki pomysł sięgnięcia do kieszeni pacjenta. Nowe słowo wytrych – to współpłatność. Za poradę, za dobę hotelową, może za diagnostykę – pacjent zapłaci żywą gotówką konkretnemu lekarzowi czy szpitalowi.
Ile – niedużo, kilka złotych, ale wystarczająco, aby trochę zniechęcić do korzystania i trochę uciułać dla konającego systemu.
Pozostaje tylko jeden problem – kto to powie społeczeństwu? Oczywiście – "okrągły stół", chociaż broń Boże przed referendum!
Jaki będzie tego efekt ekonomiczny, jeżeli nawet w sytuacji stanu wyjątkowego w ochronie zdrowia wszyscy się na opłaty zgodzimy? Taki jak w tytule.
Kibic