Amiało być tak pięknie. Najpierw zlikwidowane zostały udzielne księstwa, jakimi były kasy chorych, bo przecież trzeba było przywrócić kontrolę ministra nad systemem. Potem zaczęliśmy centralnie regulować płace, dzięki czemu zostały one totalnie rozregulowane. Potem stopniowo coraz bardziej podporządkowywaliśmy oddziały funduszu – najpierw prezesowi NFZ, a potem i jego to trafiło, bo został całkowicie ubezwłasnowolniony i podporządkowany ministrowi.
Ostatnio stworzony został scentralizowany korpus kontrolny i dyrektor oddziału NFZ nawet sam już nie może skontrolować niczego na terenie niby podległego mu oddziału. Jednocześnie utworzyliśmy jeszcze, oczywiście dla dobra pacjenta, dziwacznie finansowaną sieć szpitali. Wyliczyłem tutaj tylko niektóre doskonalące system dokonania kolejnych ministrów zdrowia, w każdym razie system opieki zdrowotnej został w przekonaniu decydentów uformowany racjonalnie i był świetnie przygotowany do pełnienia swoich zadań w każdej sytuacji. Wprawdzie tu i ówdzie rozlegały się głosy, że to może jednak coś nie tak, ale pryncypialne stanowiska polityków gasiły wszelkie dyskusje.
No i przyszedł rok 2020, a z nim przywiało do nas wirusa z koroną. Nie pomógł lód w majtkach, nie pomogły podjęte wbrew zdrowemu rozsądkowi heroiczne wyjazdy marszałków i ministrów na narty do Włoch. Nasłany przez wstrętnych Chińczyków wirus postanowił poddać ocenie te wszystkie w trudzie i znoju przeprowadzane zmiany w naszym systemie opieki zdrowotnej i okazało się, że król jest nagi. Zawiodło wszystko, co mogło zawieść, a pewnie to jeszcze nie wszystko, co nas czeka. Zawiodły wszystkie szczeble zarządzania opieką zdrowotną, poczynając oczywiście od ministerstwa, a kończąc na menedżerach poszczególnych placówek, choć tutaj na szczęście na tym najniższym szczeblu sytuacja jest bardziej zróżnicowana i w niektórych placówkach ujawniły się prawdziwe talenty organizacyjne. Zabrakło wszystkiego. Zabrakło rękawiczek, płynów odkażających, maseczek. Te ostatnie, które jeszcze mieliśmy w rezerwie, ktoś tam w pośpiechu sprzedał za granicę, żeby braki były jeszcze większe i, to trzeba przyznać, udało się osiągnąć.
Tak wystawieni do boju bezbronni pracownicy ochrony zdrowia w krótkim czasie sami zaczęli zarażać swoich podopiecznych i pacjentów, i w chwili obecnej stanowią główne źródło kolejnych zakażeń. Publiczna struktura placówek medycznych, która miała być ostoją bezpieczeństwa, nie dość, że stała się czasem wręcz groźna dla obywateli, to jeszcze okazało się, że w ogóle nie poddaje się sterowaniu. Na nic zdały się wysiłki wojewody mazowieckiego, którym jest twórca ustawy o sieci szpitali, aby przemieścić kadrę medyczną tam, gdzie jest ona bardziej potrzebna. Okazał się całkowicie bezradny i mało kto go posłuchał. No cóż, spija owoce własnych decyzji.
W ogóle ogłuszeni problemami pracownicy administracji ochrony zdrowia, wojewodowie, lekarze wojewódzcy, dyrektorzy oddziałów NFZ i inni – jak gdyby nie istnieją. Scentralizowany sanepid też nie odnalazł się w tej nowej sytuacji, z ledwością nadążając za realizacją swoich zadań. Ministerstwo Zdrowia przez wiele tygodni nadal nie uporało się z problemem efektywnego wykonywania odpowiedniej liczby testów. Jedyna sprawnie prowadzona działalność ministerstwa to codzienny meldunek, ile to dzisiaj przybyło osób zakażonych, ilu zmarło i ilu się wyleczyło.
No i informacja, że najgorsze jeszcze przed nami. Epidemia ukazała totalne bankructwo dotychczasowych koncepcji organizowania i finansowania systemu opieki zdrowotnej. Scentralizowany totalnie system okazał się kompletnie niewydolny, co – mam nadzieję – otrzeźwi przede wszystkim polityków, którym ciągle marzy się model socjalistycznej ochrony zdrowia. I żeby to nie było tak jak w „Folwarku zwierzęcym”, gdzie na każde trudności koń Boxer reagował zdaniem, że trzeba jeszcze więcej pracować, aż w końcu padł z wycieńczenia.
Mam więc nadzieję, że rezultatem tej klęski nie będzie jeszcze większa centralizacja. Choć kto to wie, co strzeli politykom do głowy. Trochę ich przecież znam.