Byłem w starostwie na naradzie przygotowującej coroczne ćwiczenia służb strażacko-policyjno-medycznych. Zaplanowano, że za dwa tygodnie wywróci się na skrzyżowaniu cysterna z amoniakiem, uderzy w pobliski budynek, który się zawali, a pod gruzami będzie siedmiu rannych domowników. W wywróconą cysternę uderzy samochód osobowy, który odbije się i wpadnie do walącego się budynku, wywoła pożar i przy okazji – zawali jedyną ocalałą ścianę, przygniatając kolejnego, ósmego rannego. Strażacy wyskoczą z drabinami i wytworzą sikawkami "kurtynę wodną", żeby zneutralizować wydobywający się z cysterny amoniak. Policja zamknie drogi dojazdowe i zorganizuje objazdy, a spzoz wyśle karetki po ośmiu "rannych".
Siedziałem sobie na tej naradzie i z podziwem patrzyłem, że są jeszcze ludzie, którzy muszą wymyślać i organizować coroczne ćwiczenia, bo rzeczywistość nie pozwala im na zbyt częste zaprezentowanie oraz przetrenowanie swoich umiejętności i możliwości. Jak by przyszli na tydzień do spzozu, to mieliby na żywo codzienne katastrofy: ze wstrzymaniem inwestycji, zwalnianiem długoletnich pracowników, awariami sprzętu diagnostycznego, sądowymi nakazami płatności, wstrzymaniem dostaw leków ratujących życie i innymi realnymi problemami.
W dyskusji na temat symulowanej katastrofy zaprotestowałem przed wysyłaniem naszych sanitarek do ośmiu "rannych", bo nie starczy mi karetek do obsługi kontraktu z kasą chorych. Uzgodniliśmy, że spzoz "uratuje" jednego "rannego", tego pod zawaloną ścianą, a strażacy upchną pozostałych siedmiu "domowników" w swoich wozach bojowych. Wpadło mi do głowy, że może by tak zasymulować choćby smród tego niby-amoniaku? Wtedy każdy do końca życia zapamięta ćwiczenie i w przypadku prawdziwej katastrofy z amoniakiem natychmiast zareaguje.
Okazało się, że amoniak nawet w szklance to niebezpieczna sprawa i nie da się wylać w czasie ćwiczeń choćby kropli. No to zgłosiłem pomysł, żeby zakupić albo pozyskać darmo kilka zbuków z niedalekiej strusiej fermy i rozbić w miejscu ćwiczebnej katastrofy. Smród byłby straszliwy i amoniakopodobny. Wniosek nie przeszedł i już więcej się nie odzywałem, bo pomysłodawca ćwiczeń cały czas patrzył na mnie z dezaprobatą.
Siedziałem więc grzecznie, wymyślając katastroficzne ćwiczenie na terenie spzozu. Np. przychodzę rano do dyrekcji i widzę, jak wyładowują tomograf komputerowy zakupiony w ramach programu restrukturyzacji. Szczęśliwy wkraczam do gabinetu i zastaję na biurku pismo z MZ z przeprosinami, że wskutek dziury budżetowej finansowanie tomografu zostaje wstrzymane. W tym momencie do gabinetu wdziera się dwieście pielęgniarek rozpoczynających okupację z powodu wstrzymania wypłaty podwyżki 203. Przepycham się pomiędzy nimi do wyjścia, żeby wstrzymać wyładowywanie tomografu, a tu drogę zastawia mi kontrola kasy chorych, żądając natychmiastowego dostępu do dokumentacji, osobnego pomieszczenia i darmowego czajnika bezprzewodowego oraz pudełka jednorazowej herbaty Lipton. Błyskawicznie zapewniam im dokumentację, pomieszczenie, czajnik, herbatę i dalej prę do wyjścia, do ciężarówki z tomografem. Wypadam na korytarz, a tam delegacja podkupionych przez prywatne apteki szpitalnych farmaceutów wręcza mi swoje wypowiedzenia, za nimi zaś delegacja związków zawodowych żąda zakupu bonów na Wielkanoc z funduszu socjalnego. Gorączkowo potwierdzam otrzymanie wypowiedzeń, zgadzam się na talony świąteczne licząc, że Pan Profesor Belka o nich zapomniał.
Konsekwentnie przepycham się do ciężarówki z tomografem, gdy nagle – przepala się z błyskiem lampa rtg i dym z silników trafia do wind szpitalnych. Lecę do najbliższego hydrantu. A tu nic. Ktoś ukradł wąż. Przypominam sobie zalecenie straży, żeby dokupić ukradzione węże. Zbagatelizowałem niestety tę sprawę, wybierając zakup leków na kardiologię. Dostrzegam jednak na hydrantowej skrzynce napis, że "W przypadku braku/kradzieży węża najbliższy jest w centrali telefonicznej". Nakazuję wezwać policję do stwierdzenia kradzieży węża, lecę do centrali. Tam zamknięte, bo telefonistka na urlopie macierzyńskim, a centrala już od roku jest automatyczna. Ale gaśnica jest, więc lecę i psikam pianą na lampę rtg i silniki windy. Zdaję sobie sprawę, że nie mam już uprawnień do używania gaśnicy, bo z braku pieniędzy w spzozie nie odbyłem okresowego szkolenia dyrektorów z BHP. Ale nic, psikam z miną, jakbym miał przeszkolenie. Tłumię pożar. Ponownie rzucam się w kierunku nie zapłaconego tomografu, ale tym razem zatrzymuje mnie pacjent ze skargą, że nigdzie nie może zrobić tomografii komputerowej. Wyjaśniam mu, że wiem o tym i właśnie wyładowują przed szpitalem tomograf, żeby mu zrobić badanie, ale chyba jednak nie zrobią, bo właśnie lecę, żeby wstrzymać wyładunek, bo ministerstwo pisze, że nie da pieniędzy na tomograf. Pacjent na to, że nic nie rozumie. Ja na to, że też jestem skołowany i mnie również przydałoby się badanie CT.
W tym momencie narada w starostwie się zakończyła. Chyba już wiem, jakie ćwiczenie starażacko-policyjno-medyczne zaproponuję starostwu w następnym roku. Prosto z życia, bez amoniaku.
Marek Wójtowicz