Gdzieś tak około roku 1993 opętała mnie mania liczenia kosztów i oszczędzania na czym się tylko da. Skasowałem dyrekcyjne gazety, w gospodarce lekiem przeszliśmy na cotygodniowe monitorowanie zamówień oddziałowych i ręczne sterowanie "kontrolowanymi chwilowymi brakami" co droższych preparatów.
Na comiesięcznych spotkaniach z kolegami lekarzami do znudzenia opowiadałem, jak to musimy obniżać koszty, żeby przygotować się do zapowiadanej reformy rynku zdrowotnego. Pracowicie wyliczałem, o ile tańszy jest gazik składany ręcznie od kupowanego gotowca. Zamiast płacić za komplety pościeli, kupowaliśmy bele materiału i szyliśmy poszwy oraz prześcieradła. Na salach operacyjnych pojawiły się plakaty zachęcające do wiązania "na narzędziu", co powodowało, że jeden węzeł chirurgiczny kosztował tylko 3 stare złote, a przy ręcznym wiązaniu aż 8 złotych.
Zużywające się materace na łóżkach były co jakiś czas obracane o 180°, przez co wolniej wyrabiały się "podpośladkowe" dołki i materac przeżywał drugą młodość. W polityce kadrowej pilnowaliśmy naturalnych "ubytków", zmniejszając stopniowo zatrudnienie do minimum. Nie myślałem wtedy o jakości, standardach i akredytacji. Liczyło się wyłącznie obniżenie kosztów funkcjonowania. Obrywałem za to nieźle od kolegów lekarzy, bo po co oszczędzać, jak i tak będzie za chwilę kolejne oddłużenie? Efektem takiej polityki po kilku latach było w naszym zozie najskuteczniejsze w województwie obniżenie kosztów leczenia "na hospitalizowanego" i na jedną poradę.
A gdy już osiągnęliśmy najniższe koszty w województwie, dostałem pismo z ówczesnego Wydziału Zdrowia z zapytaniem: jakie działania oszczędnościowe wdroży pan dyrektor w najbliższym roku kalendarzowym? Wpadłem w panikę, bo co tu jeszcze wykazać "górze", jak już i tak leczymy prawie powietrzem. Na szczęście, jako porządna jednostka budżetowa, mieliśmy gospodarstwo pomocnicze w postaci chlewni z trzydziestoma świnkami i knurkiem, o którym Wydział Zdrowia nic nie wiedział. Gdyby nie knurek, to musielibyśmy korzystać z usług kosztownego inseminatora.
Opracowaliśmy zatem biznesplan dotyczący obniżenia kosztów chlewni, dzięki zastąpieniu inseminatora knurkiem. Inseminator za dojazd (20 km) i "zaprosiaczkowanie" naszych maciorek życzył sobie 30 tys. starych złotych od sztuki, a knurek pracował za zlewki szpitalne, czyli – darmo. Przy trzydziestu posiadanych świnkach oszczędności z tytułu wykorzystania zlewkowego knurka, zamiast dojeżdżającego, dyplomowanego inseminatora, okazały się poważnym, budzącym szacunek przedsięwzięciem, skutkującym kilkoma starymi milionami złotych rocznie. Puściliśmy do Wydziału Zdrowia knurkowy biznesplan i odczepili się. Ale tylko na rok.
Po roku ponownie przyszło zapytanie: co jeszcze pan dyrektor planuje "w temacie" oszczędności i pozyskiwania nowych źródeł finansowania? Myślałem tydzień, aż wymyśliłem... sad wiśniowy. Obok lądowiska helikopterowego mamy pół hektara dobrej ziemi, reszta szpitalnego terenu to betonowe odpadki po budowie szpitala, gdzie nawet chwasty niechętnie rosną. Pozyskaliśmy od zaprzyjaźnionej szkoły ogrodniczej trzydzieści drzewek wiśniowych i zasadziliśmy obok lądowiska. Drzewka wiśniowe, jak dobrze pójdzie, w pierwszym roku dają kilo wisienek, w drugim – pięć, a potem co roku dziesięć i więcej kilogramów. Zasiedliśmy z cennikiem skupu wiśni do opracowania dziesięcioletniego biznesplanu "organizacji sadu wiśniowego jako dodatkowego źródła środków finansowych na funkcjonowanie szpitala".
Dla lepszego efektu założyliśmy, że urodzaj będzie co roku i w maksymalnej liczbie wisienkowych kilogramów. Jakby nie wyszło, to się zrzuci na pogodę. Obliczyliśmy prognozowaną, całkiem niezłą wówczas inflację, odjęliśmy koszty zrywania wiśni itd. Wysmażyliśmy do Wydziału Zdrowia śliczniutki program pozyskiwania wiśni w przeliczeniu na tony, celem obniżenia kosztów wyprodukowania kompotów szpitalnych prawie do zera oraz odstawiania nadwyżek do punktu skupu, co powinno zaowocować napływem forsy na tzw. środek specjalny.
Moi drodzy, jak sobie pomyślę, ile to "oszczędności" mógłby nam przynieść knurek i sad wiśniowy w trakcie realizacji obu "długofalowych biznesplanów", to łezka się w oku kręci. Byłoby kasy co najmniej na dwa tomografy! Ale, niestety, w 1998 roku przekształciliśmy się w spzoz, który nie może posiadać czegoś tak wstydliwego jak gospodarstwo pomocnicze z trzydziestoma świnkami i knurkiem. Świnki poszły na schabowe, a knurek w dobre ręce. Zresztą i tak by nam nie wyszło z ich karmieniem za darmo, bo ludziom się żyło coraz gorzej, przez co zlewek szpitalnych prawie nie mieliśmy.
Smutny był także koniec sadu wiśniowego. Program zintegrowanego ratownictwa medycznego uaktywnił strażaków, którzy zapoznawszy się z naszym lądowiskiem helikopterów stwierdzili, że wisienki są za wysokie, przez co blokują dolot helikoptera do lądowiska. Łaskawie zgodzili się na ich przycięcie pod właściwym dla lądowania kątem, niestety jednak zabójczym dla owocujących gałązek. Wisienki chyba za to się obraziły i wymarzły. Próbowała przetrwać natomiast sąsiadka – brzózka samosiejka, którą też przycięliśmy pod "kątem lądowania".
W efekcie – kompot u nas znowu podrożał, ale za to helikoptery nie grzęzną w wiśniach.