Przez 11 lat troje lekarzy stawało przed sądem z powodu pacjenta symulanta. Ich wygrana ma gorzki smak.
Dworzec Centralny w Warszawie. Jest 8 listopada 2001 roku. Popołudnie. Za chwilę wjedzie pociąg pospieszny do Bielska Białej. Na peronie stoją obok siebie młoda kobieta i starszy od niej mężczyzna. On trzyma na ramieniu dużą, damską torbę. Coś mówi. Nagle dobiega do nich podróżny, na oko 30-latek, z kwiatem w ręku. Krzyczy: – Odczep się, k…, od mojej żony! Uderza na oślep różą z kolcami. Panowie szarpią się, wyrywając sobie parasol. Na twarzy niosącego torbę pojawia się krew. Rozciera ją, biegając po peronie z telefonem komórkowym przy uchu. Szuka świadków napaści. Kobieta stoi z boku i się śmieje.
Wezwani sokiści legitymują uczestników zdarzenia: Bożenę K*., jej męża Władysława oraz Adama G. Młode małżeństwo to lekarze z Bielska-Białej; Adam G. w komisariacie policji przedstawi się jako dziennikarz, podróżnik, społeczny doradca dyplomatów.
Poszkodowany twierdzi, że po pobiciu go parasolem, w którym zapewne były schowane ciężarki, nie jest w stanie zrobić kroku. Pod dworzec podjeżdża pogotowie ratunkowe. Lekarka kładzie Adama G. na nosze, podłącza butlę z tlenem, w drodze do szpitala pilnuje, by pacjent nie zasnął.
Doktor Władysław K. zostaje zatrzymany na 48 godzin w areszcie.
W miłosnym amoku
W szpitalnym ambulatorium chirurgii urazowej ofiarą napaści zajmuje się dwudziestokilkuletni doktor Maciej N. Stwierdza m.in. zwichnienie stawu barkowego i wystawia choremu 30 dni zwolnienia. (Później doda jeszcze dwa tygodnie.) Dziennikarz o własnych siłach wraca do domu.
Nazajutrz uczestników awantury na dworcu przesłuchuje prokurator.
G. zeznaje: – W lewej ręce trzymałem torbę mojej partnerki, a z prawej szła ona, wtulona we mnie. Nagle poczułem potężne uderzenie w tył głowy, a następnie ukłucia w okolicy krocza. Strasznie zabolało. Z dworca wywieziono mnie na noszach, bo byłem totalnie obity, nie miałem czucia w prawej ręce.
Na pytanie prokuratora, kim była kobieta, dziennikarz wyjaśnia:
– To moja partnerka, aby nie użyć kolokwialnego terminu kochanka. Jest lekarką, wielokrotnie towarzyszyła mi na uroczystościach otwarcia konsulatów honorowych w różnych miastach Polski. Tym razem Bożena przyjechała do Warszawy na kurs pediatryczny. Formalnie była zameldowana w hotelu, ale mieszkała u mnie. W dniu, gdy doszło do napaści, odprowadzałem Bożenę na pociąg, bo nagle zachorowało jej dziecko i chciała wrócić do domu. Ale umówiliśmy się na spotkanie za trzy dni w Szczyrku, już zarezerwowałem pokój w hotelu.
Bożena K.: – Poznałam Adama G. w czerwcu 2000 roku w czasie dyżuru w pogotowiu ratunkowym w Bielsku Białej. Zgłosił się z powodu zatrucia pokarmowego. Następnego dnia zatelefonował, dziękując za pomoc. Niespodziewanie usłyszałam wiele komplementów, jaka jestem piękna i inteligentna. Pacjent pytał, kiedy będę w stolicy, bo chciałby się odwdzięczyć zaproszeniem na święto narodowe jakiegoś kraju, który ma przedstawicielstwo w Warszawie. Niebacznie odpowiedziałam, że wkrótce przyjadę na kurs w Instytucie Matki i Dziecka.
I tak się stało. Ledwo weszłam do instytutu, sekretarka podała mi pachnącą kopertę z listem od Adama G. Było tam zaproszenie na owe święto i wizytówka nadawcy. Wieczorem zadzwoniłam, że dziękuję, ale nie skorzystam. Wtedy ten dziennikarz nalegał, abym chociaż poszła z nim na kolację. Zgodziłam się uprzedzając, że nie będę ciągnąć znajomości, bo mam męża i dwoje dzieci. Ale G. nie ustępował w propozycjach. Z miłosnymi wyznaniami wydzwaniał nawet o piątej rano. Przyszedł na salę, gdzie odbywał się kurs, płakał, że nie wyjdzie, to znów groził mi, że nie wrócę do męża, bo on mi to uniemożliwi. Ma wysokie stanowisko w międzynarodowych służbach specjalnych, może nawet zatrzymać pociąg, do którego wsiądę.
Następnego dnia chciał doprowadzić mnie siłą do swego samochodu. Udało mi się uciec.
W domu opowiedziałam mężowi, co się stało. Bałam się G., zachowywał się jak niezrównoważony psychicznie. Wysyłał mi na przemian listy z pogróżkami albo wyznaniami miłosnymi. Często telefonował do szpitala, gdzie pracowałam (potrafił wykonać 40 połączeń dziennie), zapowiadał, że następnego dnia będzie w Bielsku Białej, na rynku pod fontanną. Gdy odkładałam słuchawkę, wysyłał listy z informacjami, że jego stan bardzo się pogorszył, dostał wymiotów, ma sztywnienie karku…
Pod koniec września 2000 roku zadzwoniła pracownica konsulatu Łotwy z zaproszeniem na oficjalne otwarcie ich placówki w Poznaniu. Miałam tam na bardzo dobrych warunkach finansowych sprawować opiekę medyczną nad korpusem dyplomatycznym. Przyjęłam propozycję, bo w tym czasie budowaliśmy dom i potrzebowałam pieniędzy.
Na peronie poznańskiego dworca stał mój prześladowca. W hotelu okazało się, że apartament, który konsulat mi zarezerwował, miałam dzielić z Adamem G. Od progu rzucił się na mnie, szarpał, a gdy broniłam się, zmusił do współżycia. Chciałam uciekać, ale zabrał mi bagaż, potłukł szkło w pokoju, odciął telefon. Mówił, że na jego skinienie policja zatrzyma mojego męża. Byłam sparaliżowana strachem, wydostałam się stamtąd dopiero po trzech dniach.
Z dalszej relacji Bożeny K. wynikało, że w następnych tygodniach G. wielokrotnie nachodził ją w miejscu pracy, manifestował swoje uczucia. Tak trwało do 11 listopada 2001 roku. Do incydentu na Dworcu Centralnym w Warszawie.
Na komisariacie kolejowym dr Bożena K. na żądanie Adama G. zbadała pobitego. Stwierdziła tylko powierzchowne zadrapania i otarcie naskórka nie wymagające opatrunku.
– Nie mógł mieć nic zwichniętego – zapewniła prokuratora lekarka – bo żywo gestykulował, a wcześniej biegał po peronie. Telefonował do jakiegoś pułkownika, że został bestialsko pobity i domaga się natychmiastowej reakcji.
„Donoszę, Panie Naczelniku…”
Już następnego dnia po wydarzeniach na Dworcu Centralnym Adam G. usiadł przy biurku, aby napisać skargi do przewodniczącego Beskidzkiej Izby Lekarskiej oraz prezesa Naczelnego Sądu Lekarskiego: „(…) Zostałem uderzony czymś ciężkim. Byłem bity po twarzy, kopany. Napastnik, który krzyczał, że mnie zabije, to Władysław K., lekarz ze szpitala w Bielsku-Białej. Obdukcja wykazała zwichnięcie stawu barkowego, stłuczenie głowy, skręcenie kręgosłupa i ranę ciętą szyi. (…) Uważam, że Władysław K. nie ma odpowiednich kwalifikacji etycznych do wykonywania zawodu lekarza. Proszę o podjęcie stosownych czynności.
PS. Służę pomocą za 2–3 miesiące, gdy odzyskam sprawność i powrócę do zawodu dziennikarza i licznych wyjazdów zagranicznych”.
Listy podobnej treści przyszły też do Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, kilku instytucji centralnych, parlamentarzystów i senatorów z województwa śląskiego. Skierowany do ministra zdrowia zawierał dodatkową informację, że po napadzie dr Bożena K. próbowała mu udzielić pomocy, ale jej mąż to uniemożliwiał.
Natomiast do komendanta komisariatu kolei Adam G. złożył donos na sokistę, który wezwany na miejsce napaści ośmielił się stwierdzić, że nic groźnego się nie stało, nikt z funkcjonariuszy nie będzie się przejmował byle draśnięciem.
„Chcę wierzyć – napisał przymilnie Adam G. – że ten policjant mając w bezpośrednim otoczeniu tak znakomite profesjonalne wzorce, zmieni swą postawę”. Kolejny list otrzymał przewodniczący Stowarzyszenia Obrony Praw Pacjenta. Posłużył odbiorcy do napisania w Angorze artykułu w obronie Adama G.
Cała seria donosów na małżeństwo K. spłynęła do dyrekcji szpitala, gdzie oboje pracowali. Była tam m.in. mowa o skandalicznym zachowaniu się dr Bożeny K. na przyjęciach dyplomatycznych, na które, za protekcją Adama G., została wynajęta do czuwania nad zdrowiem gości. Otóż, donosił G., pani doktor zabawiała się „osłuchiwaniem męskich genitaliów”.
Wkrótce po incydencie na dworcu w Warszawie wzgardzony adorator dr Bożeny K. znów zaczął pojawiać się w Bielsku Białej. Raz był z wycieczką dyplomatów. Ponoć gość z Japonii wyraził życzenie obejrzenia oddziału pediatrycznego w szpitalu, w którym leczyła dr Bożena K.
– G. pojawił się w szpitalu – zeznała później w sądzie lekarka – gdy miałam dyżur i rzucił mi na biurko zdjęcie rentgenowskie z okrzykiem: – Patrz, co zrobił twój mąż!. Obejrzałam kliszę – poza torbielą, która nie była świeża, nie dostrzegłam żadnych zmian. On nie nosił żadnego opatrunku. Ale się upierał, że lekarze zdiagnozowali zwichnięcie barku i skręcenie kręgosłupa szyjnego. Groził, że oskarży mnie o współudział w napaści.
Tydzień później znów przyjechał do szpitala, prosił lekarkę, aby wyszła z nim na miasto. Odmówiła, zostawiając go samego w gabinecie. Wtedy G. schował się do szafy, a do kosza na śmieci podrzucił rewolwer. Ukrywającego się intruza znalazł dr Władysław K. Na prośbę wystraszonej żony, która miała nocny dyżur, siedział z nią do rana, wyszedł do domu o wpół do siódmej. W chwilę później odezwał się telefon na jej biurku. To Adam G. krzyczał do słuchawki: – Wyjdź wreszcie przed budynek, ty k… Gdy się nie doczekał, wparował na oddział i w obecności personelu zwymyślał panią doktor od k., napluł jej w twarz, poprzewracał meble. Groził, że ją uprowadzi do Ameryki Południowej.
Bożena K. nie zgłosiła o tej napaści policji. Czuła się zaszczuta i jednocześnie winna, bo jej mąż został oskarżony w prokuraturze o usiłowanie pozbawienia Adama G. życia.
Rok później doszło do rozprawy sądowej.
Wina zazdrosnego męża umorzona
Adam G. z przejęciem opisywał w sądzie gehennę, jakiej doznał na skutek pobicia przez oskarżonego. – Jestem pilotem i dla mnie mniej traumatyczne było przeżycie, gdy podczas prowadzenia samolotu nad górami zgasł mi silnik – pochwalił się mimochodem.
Twierdził, że nadal się leczy. „Prawdopodobnie czeka mnie jeszcze jedna operacja wszczepienia endoprotezy stawu barkowego”. Na dowód, jakich doznał szkód na zdrowiu, G. przedstawił dwie prywatne opinie: psychologa z UJ, który wystawił pacjentowi opinię, że od dnia zdarzenia doznaje wzmożonej chwiejności emocjonalnej i stanów depresyjnych. Natomiast chirurg z prywatnej przychodni w Tarnowie napisała, że pacjent odczuwa objawy drętwienia kończyn.
Poszkodowany rozwodził się w obecności oskarżonego, co łączyło go z panią K.: – To ona pierwsza zadzwoniła do mnie na początku naszej znajomości, czy boli pupa po zastrzyku i czy nie przydałby się masaż. Kilka dni później była w Warszawie i od razu poszła ze mną do łóżka. Zwierzała się, że jest nieszczęśliwa w małżeństwie, chciała, abym często przyjeżdżał do Bielska-Białej, przywoził prezenty. Dr Władysław K. nie mógł się z tym pogodzić, gdy napadł na mnie na dworcu, wykrzykiwał: – Ja ci jeszcze pokażę!
Oskarżony o pobicie lekarz w swych wyjaśnieniach przed sądem skupił się na wykazaniu, że obrażenia dziennikarza były w istocie drobne, od ukłucia różą, a diagnoza dr. Macieja N. poświadczała nieprawdę. Chirurg N. z przychodni przyszpitalnej rzekomo rozpoznał zwichnięcie stawu barkowego, choć nie stwierdził tego na zdjęciu rtg, a i później nie leczył Adama G. Przerabiając na druku L-4 liczbę dni na chorobowym poszedł pacjentowi na rękę, gdyż ten go przekupił. Czym? Tym, co stosował zwykle wobec osób, którym chciał zaimponować – zaproszeniem na garden party w ambasadzie.
Władysław K. miał też przeciwnika w osobie świadka – lekarki pogotowia ratunkowego, którą wezwano do kolejowego komisariatu policji.
– U poszkodowanego – zeznała dr Urszula S. – stwierdziłam uraz barku lewego z podejrzeniem podwichnięcia, uraz głowy bez utraty przytomności, guz w okolicy ciemieniowej, otarcie naskórka i uraz kręgosłupa szyjnego. Tak wynikało z badania odczucia bolesności.
Świadek przyznała, że diagnozy ekipy pogotowia, z konieczności powierzchowne, czasem są w szpitalu korygowane.
Proces ciągnął się kilka lat, bo czekał na opinie biegłych. Jeden z nich, dr Mariusz P., stwierdził, że opierając się wyłącznie na dokumentacji lekarskiej z akt sprawy, nie jest możliwe obiektywne rozstrzygnięcie, czy doszło do stłuczenia, podwichnięcia czy zwichnięcia. Ale niezależnie od tego, jakich obrażeń doznał Adam G., powodują one utratę zdrowia na dłużej niż 7 dni. (W kodeksie karnym „naruszenie czynności narządu ciała na dłużej niż 7 dni podlega karze do pięciu lat więzienia”.)
Adam G. konsekwentnie eksponował swoje cierpienia: – Byłem w szoku, skutki napaści odczuwałem przez lata, nie miałem czucia w lewej ręce, a ponieważ z racji swych obowiązków często wyjeżdżałem za granicę, miałem kłopoty z samodzielnym ubieraniem się w hotelach. Przez dłuższy czas nie mogłem latać samolotem i omal nie straciłem licencji pilota.
Powołał na świadka Bogusława F., znajomego chirurga ortopedę z Krakowa, do którego prywatnego gabinetu pojechał następnego dnia po incydencie na dworcu. Ale te zeznania nie wypadły po myśli poszkodowanego:
– Pana Adama G. zobaczyłem z ręką na temblaku, jednakże opatrunek nie spełniał swojej roli, bo był obluzowany. Poza zdjęciem rentgenowskim stawu barkowego nie przywiózł żadnej dokumentacji medycznej. Za pierwszym razem wydawało mi się, że widziałem na kliszy pęknięcie kości, ale gdy podczas drugiej wizyty ponownie ją obejrzałem, nie dostrzegłem żadnego uszkodzenia. Pytałem G., czy to są różne zdjęcia, on twierdził, że to samo. Nie pamiętam, jak opisałem pierwsze zdjęcie, bo z tego, co wiem, Adam G. je zgubił. Ja nie nastawiałem chorego barku.
Pacjent mówił mi, że doznał urazu podczas pobicia go na Dworcu Centralnym w Warszawie. Chciał się upewnić, czy nie ma jakichś zaburzeń neurologicznych. Uspokoiłem go, że wszystko w porządku – mówił.
Na pytanie obrońcy doktora K., świadek zeznał, że Adama G. zna z kontaktów dyplomatycznych, bo przez pewien czas był na zagranicznym kontrakcie w Afryce, a pasją Adama G. było uczestniczenie przy otwieraniu polskich konsulatów honorowych za granicą.
Dokładnie cztery lata po incydencie na Dworcu Centralnym, w listopadzie 2005 roku, zapadł wyrok na sprawcę pobicia dziennikarza, dr. Władysława K.
Sąd stwierdził, że Adam G. nie był tak poszkodowany na zdrowiu, jak to histerycznie przedstawiał. Nie doznał zwichnięcia stawu barkowego, a jedynie stłuczenia barku (na skutek wyrywania doktorowi K. parasola), otarcia naskórka, naciągnięcia (a nie skręcenia) mięśni kręgosłupa szyjnego. Z dokumentacji medycznej poszkodowanego nie wynikało, że dr N. skierował pacjenta na rentgen. Wbrew temu, co twierdził Adam G., nie było żadnej medycznej informacji o nastawianiu rzekomego zwichnięcia. Sąd nie uwierzył poszkodowanemu, że z doznanych urazów intensywnie leczył się prywatnie w Tarnowie i Krakowie, bowiem G. nie potrafił tego udowodnić.
W związku z tym została zmieniona kwalifikacja prawna z aktu oskarżenia na art. 157 par. 2. (Czyli naruszenie czynności narządu ciała na krócej niż 7 dni.) Natomiast zarzut poszkodowanego, że dr N. groził mu pozbawieniem życia, został oddalony.
W uzasadnieniu wyroku sędzia nie omieszkał zauważyć, że zeznania pokrzywdzonego w zasadniczej części nie brzmiały wiarygodnie.
Skazany Władysław K., dążąc do całkowitego oczyszczenia, wniósł apelację od wyroku. Nie doszło jednak do ponownego procesu. Sąd tak długo czekał na opinie kolejnych biegłych, że w lutym 2008 roku wina Władysława K. została umorzona, wobec przedawnienia karalności.
Uniewinnieni od fałszerstw
Lekarz z Bielska-Białej musiał się z tym pogodzić, ale szpanującemu dziennikarzowi nie odpuścił. O tym, że dr Maciej N. wpisał w zwolnieniu dla Adama G. nieprawdziwą diagnozę, którą potem poszkodowany posługiwał się w sądzie, zawiadomił organy śledcze. Chirurg z warszawskiego szpitala otrzymał zarzut, że jako funkcjonariusz publiczny poświadczył w dokumentach medycznych nieprawdę. Groziło mu za to więzienie do lat 5. Prokurator zebrał w sprawie kolejne opinie biegłych.
Oskarżony chirurg tłumaczył, że stwierdził zwichnięcie na podstawie tego, co mówił i jak się zachowywał pacjent, wniesiony do ambulatorium na noszach. Nie podejrzewał, aby chory symulował. Zresztą, od lekarza pogotowia miał wstępne rozpoznanie: podwichnięcie w stawie ramienno-łopatkowym. Jednak nie przypominał sobie, aby w czasie badania barku słyszał kliknięcie, charakterystyczne dla przemieszczenia się stawu.
– Wtedy na ostrym dyżurze – wyjaśnił – odróżnienie skręcenia od samoistnego zwichnięcia było w zasadzie niemożliwe. Aparatura USG w szpitalu pod względem jakości pozostawiała wiele do życzenia. Napisałem w zaświadczeniu o konieczności unieruchomienia ręki Adama G. przez ponad 4 tygodnie, bo pacjent odmówił założenia gipsu. W rozpoznaniu lekarza pogotowia jest też informacja o skręceniu kręgosłupa szyjnego. Pacjent skarżył się na silny ból przy poruszaniu szyją, co mogło być następstwem skręcenia albo zmian zwyrodnieniowych. Aby upewnić się, że doszło do uszkodzenia wiązadeł, należało wykonać rezonans magnetyczny; szpital takim aparatem nie dysponował.
W związku z zarzutem bezpodstawnego wystawienia Adamowi G. zwolnienia na druku L-4 na zbyt długi okres i dopiero miesiąc po przywiezieniu ofiary napaści do szpitalnego ambulatorium, dr N wyjaśniał, że w ZUS niewłaściwie odczytano jego pismo, jest bowiem dysgrafikiem i dyslektykiem. Tak naprawdę wypełniał druk L-4 w listopadzie (w oznaczeniu miesiąca napisał „XI”), gdy przywieziono pacjenta, a nie, jak odczytano w prokuraturze, w grudniu („XII”). Nie wie, dlaczego druk zwolnienia dotarł do ZUS dopiero pod koniec roku. Ale często się zdarzało, że tego rodzaju dokumenty administracja szpitala wysyłała do ZUS hurtem.
Dr. Macieja N. skutecznie wybroniła mec. Katarzyna Gajowniczek-Pruszyńska. Przekonywała sąd, że zarzut prokuratora został wadliwie przedstawiony. Jej klient jako dyżurny chirurg nie pełnił żadnej funkcji administracyjnej, a zatem zgodnie z orzecznictwem SA nie był funkcjonariuszem publicznym. Ponadto do postawienia zarzutu doszło po upływie 5 lat od jego rzekomego popełnienia.
Wyrokiem sądu Maciej N. został uniewinniony.
Od incydentu na dworcu w Warszawie minęło 11 lat. W międzyczasie chirurg nabrał doświadczenia zawodowego z symulantami. Bożena i Władysław K. przetrwali małżeński kryzys. Ale dla odzyskania dobrego imienia w zawodzie, przez kilka lat stawali przed sądami procesując się z Adamem G., który publicznie pomawiał ich o brak zawodowej etyki lekarskiej (o tym wątku – w następnym wydaniu).
Po latach doprowadzili do ukarania Adama G., który nie pokazuje się już w okolicy szpitala w Bielsku-Białej.
Niewiele wiadomo o dziennikarzu. Choć tyle robił wokół siebie szumu, jego nazwisko w mediach od lat nie istnieje.
* Dane osobowe i inne nazwy zostały zmienione.