Właścicielka kliniki stomatologicznej w Sandomierzu kazała swojej byłej pomocy domowej przyjmować samodzielnie pacjentów. Samozwańcza dentystka, choć była z wykształcenia technikiem przetwórstwa owocowo-warzywnego, przyjęła ponad 150 pacjentów.
Gdyby dr Anna W. nie zyskała renomy i nie zaczęło przybywać jej pacjentów, pewnie jej była sprzątaczka dalej myłaby okna i podawała narzędzia dentystyczne. Właścicielka gabinetów stomatologicznych potrzebowała jednak taniej siły roboczej, bo zaczęło brakować jej czasu.
I stopniowo, dzień po dniu, przyuczała pomocnicę do zawodu. Najpierw pani Marzenka wykonywała proste zabiegi pod okiem przełożonej. Ale coraz częściej robiła to samodzielnie i coraz częściej zabiegi były bardziej skomplikowane. Kiedy do przychodni przyszli policjanci, Marzena G. już miała swój osobisty notes, w którym zapisywała na wizyty swoich pacjentów.
I robiła już prawie wszystko: lakierowała, wybielała i piaskowała zęby, wykonywała znieczulające zastrzyki i zdjęcia rentgenowskie, cementowała śruby i mosty oraz rekonstruowała korony. Niejeden pacjent trafił też do niej na fotel w sprawie leczenia kanałowego. Nic jednak nie wskazuje na to, że próbowała także usuwać zęby.
Doktor idzie w zaparte
Kiedy śledczy dostali informacje o fałszywej dentystce, wysłali zapytanie do Świętokrzyskiej Izby Lekarskiej. Odpowiedź była jednoznaczna. Marzena G. nigdy nie figurowała ani w tym rejestrze, ani w Centralnym Rejestrze Lekarzy. Z zawodu była technikiem przetwórstwa owocowo-warzywnego.
Na policję zaczęli zgłaszać się kolejni świadkowie. Nie było wątpliwości: Marzena G. leczyła im zęby. Niekiedy pod nadzorem dr Anny W., często jednak samodzielnie.
Właścicielka gabinetu stomatologicznego podczas pierwszego przesłuchania szła w zaparte. Nie widziała nic złego w tym, że zatrudniona przez nią pomoc dentystyczna wykonywała wszelkiego rodzaju „zabiegi higieniczne”. Pytana jakie, wymieniła jednym ciągiem: skaling, piaskowanie, polerowanie wypełnień, fluoryzacja, wybielanie lampowe…
– A wiedziała pani, jakie Marzena G. ma kwalifikacje? – chcieli upewnić się śledczy.
– Tak, wiedziałam, że ma wykształcenie tylko zawodowe. Ale mogła uzupełnić swoją wiedzę poprzez szkolenia. Zlecałam jej więc drobne zabiegi stomatologiczne.
– Jakie?
– Przygotowywała dla mnie narzędzia do leczenia kanałowego. A także robiła zdjęcia rtg po wypełnieniu kanałów. Pozwalałam jej też zakładać opatrunki.
Dr Anna W. była jednak przekonana, że nigdy nie zlecała Marzenie G. czynności związanych z leczeniem, które od początku wykonuje lekarz.
– A mówiła pani swoim pacjentom, że dalej zajmie się nimi pani Marzena?
– Tylko czasami informowałam, że koleżanka wykona jakąś czynność, która umożliwi mi dalsze leczenie.
– A co koleżanka robiła podczas pani nieobecności?
– Tylko usługi higieniczne. Czasami prosiłam ją też o usunięcie pacjentowi opatrunku, uzupełnienie ubytku materiałem tymczasowym, czyli fleczerem. Zdarzało się, że kiedy pacjent miał tzw. miękką próchnicę, to kazałam pani Marzenie usunąć rozmiękłą masę zęba i założyć tlenek, żeby zahamować postęp próchnicy.
Według dentystki, Marzena G. nie dostawała za to dodatkowych pieniędzy, bo wszystko robiła w ramach standardowej umowy o pracę. Anna W. zaprzeczyła też stanowczo, by jej pomoc dentystyczna leczyła pacjentom zęby w jej gabinecie.
Komu ile do kieszeni
Zupełnie inną wersję przedstawiła tuż po zatrzymaniu przez policję Marzena G.
Opowiedziała, że na początku pomagała Annie W. w pracach domowych oraz pilnowała jej dzieci. Później sprzątała także jej gabinet dentystyczny, między innymi myła tam okna. Po jakimś czasie Anna W. miała jej zaproponować „pomoc przy pacjentach”. A to dlatego, że było ich coraz więcej. Wszystko wskazuje na to, że właścicielka gabinetu nie zdecydowała się przyjąć do pracy wykwalifikowanego stomatologa, bo Marzena G. robiła to za znacznie mniejsze pieniądze. Na przykład za leczenie kanałowe zęba brała od pacjentów 120–150 zł, ale od swojej chlebodawczyni dostawała za to tylko 12–15 zł.
– A czy to leczenie kanałowe odbywało się pod nadzorem Anny W.? – chcieli ustalić śledczy.
– Tak, początkowo patrzyła, jak czyszczę te kanały, ale później kazała mi już leczyć samodzielnie i zapisywała do mnie pacjentów. Uznała, że na pewno dam sobie radę. I tak już pozostało.
– Sama pani zapisywała pacjentów?
– Na początku nie miałam własnego notesu, ale później już tak.
– Czy pacjenci zwracali się do pani: „Pani doktor”?
– Bardzo często tak mnie tytułowali, a ja nigdy nie wyprowadzałam ich z błędu.
– A wpisywała pani te wszystkie zabiegi do kart stomatologicznych pacjentów?
– Początkowo, gdy tylko pomagałam pani Annie doczyścić jeden kanał, to ona sama wpisywała w kartę to, co zrobiła.
– A kto się podpisywał?
– Wtedy pani doktor jako osoba wykonująca dany zabieg. Później, kiedy pani Anna W. zapisywała już pacjentów do mnie, to sama wpisywałam się do kart pacjentów.
– A jak się pani podpisywała?
– Składałam na jej polecenie jej podpis.
– A dlaczego pani to wszystko robiła, przez 2 lata?
– Zdawałam sobie sprawę, że to jest zabronione, ale robiłam to ze wzglądu ma moją trudną sytuację rodzinną. Sama wychowuję 13-letnią córkę i te pieniądze, które dostawałam od pani W., bardzo mi się przydawały.
Ukarany pazerny stomatolog
Przy następnych przesłuchaniach obie kobiety nie przyznawały się już do winy i odmówiły składania wyjaśnień. Dopiero w sądzie przyznały się do zarzucanych im przez prokuraturę czynów i dobrowolnie poddały się karze.
Sąd Rejonowy w Sandomierzu wymierzył im wyrok: rok więzienia w zawieszeniu na 2 lata. Fałszywa dentystka ma zapłacić grzywnę w wysokości 3 tys. zł, a doktor Anna W. – 10 tysięcy zł.
Zdaniem sądu, zachowanie oskarżonej Marzeny G. jednoznacznie wskazywało, że wykonywała ona czynności zastrzeżone wyłącznie dla lekarza dentysty, mimo że nie posiadała takich uprawnień.
– Czyniła to jednak za namową i przyzwoleniem, a więc wiedzą Anny W., która nie tylko uczyła ją wykonywać poszczególne zabiegi, ale umożliwiała jej de facto praktykę dentystyczną i samodzielne przyjmowanie pacjentów – uzasadniał wyrok sędzia Marcin Sobierajski.
W ten sposób obie kobiety stworzyły w świadomości pacjentów przeświadczenie, że są leczeni przez lekarza stomatologa, którym Marzena G. bez wątpienia nie była.
Sąd nie miał też wątpliwości co do motywów. „Ich działanie nastawione było na osiąganie korzyści majątkowych, gdyż służyło obsłużeniu jak największej liczby pacjentów”.
Wcześniej jednak dr Maria Panas, biegła z Uniwersyteckiej Kliniki Stomatologicznej w Krakowie, przeanalizowała przypadki 154 osób, którym zabiegi wykonywała Marzena G. W 153 przypadkach uznała, że „nie narażały one pacjentów na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego rozstroju zdrowia”. Choć, jak napisała w swojej opinii biegła, „przeprowadzenie wszystkich wymienionych procedur medycznych przez osobę do tego nieuprawnioną, bez odpowiedniego wykształcenia medycznego, jest niedopuszczalne”.
Najbardziej zdumiewające jest to, że tylko w jednym (!) przypadku przytrafiły się powikłania, a pacjent fałszywej dentystki musiał przejść zabieg operacyjny.