W wakacje mam potrzebę napisać o locus amoenus (łac.), czyli miejscu szczęśliwym. Po moim ostatnim felietonie o efektywności ("Zdrowe i chore metry") otrzymałem kilka cennych uwag Szanownych Czytelników, m.in. sugestię, by zwrócić uwagę na nieefektywność wykorzystania wysokich kwalifikacji profesjonalistów medycznych
Lekarze i pielęgniarki, oprócz oczywistych oczekiwań godnych zarobków, marzą też o innej, równie ważnej rzeczy: chcą skutecznie i maksymalnie realizować swoje ambicje zawodowe, tzn. leczyć i pielęgnować. Na razie jednak połowę lub więcej zawodowego czasu wypełnia im "papierologia, rumologia i receptologia". Nikt, kto nie uratował, czy jak się to mówi w żargonie medycznym, nie wyciągnął dzięki swoim umiejętnościom medycznym pacjenta "spod łopaty" – nie zrozumie, jakie to źródło satysfakcji zawodowej i zwykłego, prostego uczucia szczęścia ze skutecznej realizacji lekarskiego/pielęgniarskiego powołania.
Pofilozofujmy zatem o szczęściu. Czy praca w szpitalu – i w ogóle w służbie zdrowia, może dać zawodowe szczęście? Czy zoz może stać się locus amoenus?
Szczęście rozumiane jest na wiele sposobów: jako pomyślność i powodzenie w różnych sprawach; jako pozytywne, choćby chwilowe przeżycie emocjonalne; jako najwyższa suma dóbr możliwa do osiągnięcia przez człowieka lub wreszcie – wg prof. W. Tatarkiewicza – jako pełne i trwałe zadowolenie z życia.
Dawno temu, czyli dwa i pół tysiąca lat przed uchwaleniem ustawy o zozach, biegał sobie z kosturem po wyspie Kos Hipokrates, kontynuując rodzinny biznes Asklepiadów – leczenie ludzi. Starał się przede wszystkim nikomu nie szkodzić (primum non nocere!!!). W tym czasie na wyspie Kos zwykła owca kosztowała 100 drachm. Nie było jeszcze koniaków, kawy i kwiatów cięto-dziękczynnych. Za wyleczenie wypadało się zrewanżować Hipokratesowi studrachmową owcą, a to z kolei pozwalało ojcu medycyny spieniężyć ją za życiodajne 400 litrów oliwy. Nie było pokus w rodzaju komputerów, telewizorów czy wycieczek samolotowych na Seszele. Można założyć, że skuteczne wyleczenie chorego plus owca w formie zapłaty dawały w tamtych czasach Hipokratesowi namiastkę szczęścia i środki na podróże po starożytnym świecie celem doskonalenia swoich umiejętności.
Poeci czasów nowożytnych, podjąwszy próbę opisu własnego, poetyckiego locus amoenus uznawali, że człowiek staje się szczęśliwy tam, "gdzie strumyk płynie z wolna, stokrotka rośnie polna i kwitnie miesiąc maj". No, ale byli to anachroniczni, nieżyciowi faceci o zerowej efektywności. Dzisiaj do szczęścia dochodzi się produktywnością, zdobywaniem uznania otoczenia i środków na wakacje na wyspie Bali. Psychologiczną drogę do szczęścia wskazuje "piramida potrzeb" współczesnego amerykańskiego uczonego Abrahama Maslowa, chociaż tak naprawdę – na każdym ze wskazanych przez niego poziomów – człowiek może osiągnąć szczęście.
No i dochodzimy do sedna problemu: co może sprawić, że będziemy wchodzić do szpitala z zadowoleniem, oczekując samych miłych i przyjemnych zdarzeń, uznania przełożonych i współpracowników, maksymalnego zrealizowania własnych wysokich kwalifikacji zawodowych, a pod koniec miesiąca – godziwej zapłaty, adekwatnej do efektywnej pracy?
Każdy pracownik – od salowej do lekarza – potrzebuje codziennego uznania dla skuteczności swojej pracy, podziwu kolegów, potwierdzenia kwalifikacji przez oszczędnego pracodawcę oraz wdzięcznego pacjenta (i naprawdę nie musi to oznaczać ogólnodziękczynnego koniaku lub ukradkiem pozostawionej koperty).
Czy uznany, lubiany, ceniony przez wszystkich lekarz specjalista, na którego od czwartej rano czekają w kolejce pacjenci, może powiedzieć, że jest szczęśliwy? Czy ma dostęp do coraz nowocześniejszych technologii, stymulujących rozwój jego talentu i umiejętności? Czy doświadczona, wybierana przez prawie wszystkie położnice położna o tzw. szczęśliwej ręce – może powiedzieć, że praca daje jej szczęście? Czy dyrektor doskonale zarządzający szpitalem, bez zadłużenia, nagradzany dyplomami i tytułami "Menedżer roku" może stwierdzić, że ma szczęście? Może i mają oni wszyscy zadatki na ludzi, którym się szczęści, ale czy i na ile to ich szczęście procentuje środkami do realizacji zawodowych i pozazawodowych marzeń? Ano... niewiele lub wcale.
Ceniony lekarz specjalista dorabia więc do marnej pensji wieczorami w gabinecie prywatnym z nieskomplikowaną leżanką, wzorcowa położna w ogóle nie dorabia, a dyrektor menedżer roku umiera na zawał po dziesięciu latach przykładnego zarządzania, gdy jednak przypadkiem pożyje dłużej, to spada ze stołka... Znam z życia takie przykłady i żaden z nich nie dowodzi, że moi znajomi mieli okazję odnaleźć prawdziwe locus amoenus.
Profesjonalista po sześciu latach nauki medycyny czy czterech latach pielęgniarstwa oczekuje, że każda godzina jego pracy będzie poświęcona realizacji wyuczonych umiejętności leczniczo-ratowniczo-pielęgnacyjnych, czyli będzie maksymalnie medycznie efektywna. A co takiemu naładowanemu hipokratesowymi ideałami delikwentowi oferuje się "na dzień dobry", po jego wejściu do szpitala? Dostaje jak z łaski dwie, trzy godziny pracy typowo medycznej, a potem – cztery, pięć godzin "papierologii". Nie zawsze jest to wina dyrektora szpitala czy założeń reformy zdrowotnej. Często także ordynatora, który jednym na drodze rozwoju zawodowego stawia tzw. szlabanik i kieruje "do papierów", a drugim daje szansę swobodnie poleczyć i pooperować. W efekcie – dla jednych szpital staje się zawodowym miejscem szczęśliwym, a dla innych miejscem piekielnym.