Mamy trzy proste wskaźniki opisujące wykorzystanie łóżek szpitalnych; ich zaletą jest porównywalność z ubiegłymi latami i innymi placówkami. Pierwszy to średni czas hospitalizacji: iloraz wszystkich tzw. osobodni i liczby hospitalizowanych. Obecnie średni czas pobytu w polskich szpitalach wynosi nieco ponad 10 dni. Składają się na tę średnią hospitalizację krótkie, intensywne – tzw. ostre, zwykle sześciodniowe, w czasie których zaangażowanie personelu i środków finansowych (leki!) jest najwyższe (stąd potoczna nazwa: łóżka ostre), a w dalszej kolejności hospitalizacje długie, średnio dwudziesto-trzydziestodniowe, tańsze, bo wymagające leczenia podtrzymującego wcześniejszy intensywny proces rozpoznawczo-leczniczy. W skrajnych, indywidualnych "przypadkach" mamy do czynienia z pobytami liczonymi w miesiącach i latach, co jest szczególnie widoczne w oddziałach psychiatrycznych (niebezpieczny dla otoczenia, bez rodziny itp.), dziecięcych (oczekiwanie na adopcję), OIOM-ach (porażenia, śpiączki i problemy z oddychaniem), chirurgicznych i neurologicznych (powikłania, odleżyny).
Drugi, modny obecnie wskaźnik to średnie wykorzystanie łóżek szpitalnych. W latach pięćdziesiątych był to iloraz wszystkich osobodni i liczby leczonych w danym okresie, dający liczbę dni wykorzystania łóżka. Ale jak murarze i górnicy zaczęli w latach sześćdziesiątych przekraczać ustalone normy budowania i fedrowania, osiągając 110, 130, a nawet 200 i 300% normy, to jakiś urzędnik wykombinował, że w szpitalach też trzeba przejść na procenty. Norma obłożenia liczona od 365 dni w roku okazała się nierozwojowa, bo można było co najwyżej osiągnąć 100% i tylko w roku przestępnym parę dziesiątych procenta więcej, a to żaden socjalistyczny wyczyn. No i ustalono, że za 100% przyjmie się obłożenie 300-dniowe. Tym prostym sposobem szpitale mogły osiągnąć prawie 130% normy. Nie było to tyle co w górnictwie i murarstwie, ale też nikt nie oczekiwał więcej od "inteligencji pracującej". Żeby sprawę jeszcze bardziej zaciemnić, pojawiła się dawno temu trzecia propozycja, żeby liczyć wykorzystanie łóżek na 330 dni w roku. W efekcie tych urzędniczych manipulacji mamy teraz trzy odnośniki do obliczania procentowego wskaźnika wykorzystania łóżek: na 300, 330 i najpopularniejszy – 365 dni w roku. Zanim zatem porównamy wskaźniki procentowego wykorzystania łóżek w różnych szpitalach i województwach, trzeba uprzejmie zapytać, która z ww. podstaw do ich naliczania obłożenia została użyta. Zawsze trafi się bowiem jakiś chytrusek, który obliczy obłożenie od 300 lub 330 dni i dzięki temu od razu jest pozornie lepszy od "trzystusześćdzięciopięciodniowca".
Trzecim miernikiem używanym do tej pory jest wskaźnik przelotowości, który określa, ilu chorych korzystało kolejno z jednego łóżka szpitalnego: iloraz liczby hospitalizowanych i liczby posiadanych łóżek. Im dłużej leży pacjent, tym mniej jego następców – kolejnych pacjentów – korzysta z tego samego łóżka. Mało kto analizuje wskaźniki przelotowości, bo w zasadzie wystarczy średni czas hospitalizacji do oceny szybkości leczenia.
Zazwyczaj lekceważymy wspólną wartość ww. trzech wskaźników, uznając je za nieprzydatne dziedzictwo socjalistycznego systemu albo korzystamy z nich wybiórczo, eksponując wyłącznie np. procentowy wskaźnik wykorzystania łóżek. A szkoda, bo trzy wskaźniki – rozpatrywane łącznie – pozwalają całkiem nieźle, bez komputerów i firm konsultingowych oszacować wykorzystanie bazy szpitalnej, opracowywać plany strategiczne i diagnozować przyczyny wysokich kosztów funkcjonowania. Pewnie, że lepiej mieć informatyczny system zarządczy z kolorowymi słupkami na monitorze, comiesięczne raporty o strukturze popytu i dokładnie wyliczone koszty każdej komórki. Ale jak dyrekcja nie ma kasy na te luksusy, to na początek wystarczy analiza okresowych raportów o długości hospitalizacji, wskaźniku przelotowości i wykorzystaniu łóżek.
Jeżeli w szpitalu jest superobłożenie na chirurgii, np. 90%, ale przy wysokim wskaźniku hospitalizacji, np. 12 dni, to oznacza, że albo sztucznie przetrzymują tam pacjenta, żeby "zapełnić" oddział, albo mają powikłania, albo nie mają sprzętu do szybkiej diagnostyki i leczenia. Może się też okazać, że jedyny "dysponent klucza" np. do litotrypsora wyjechał na Seszele, więc pacjenci "zalegają" w oczekiwaniu na powrót "gwiazdy", nabijając tanie osobodni. Odczułem to swego czasu na własnej rodzinie. Jeśli jest natomiast 130% obłożenia na 365 dni, to albo są dostawki, albo kryminogenne przepustki. Przepustki potępiam zawsze i wszędzie, bo za pacjenta na przepustce też szpital odpowiada.
Może się więc okazać, że kwestionując niskie, 40% obłożenie na pediatrii, w porównaniu z pobliskim, konkurencyjnym "wzorcowym" oddziałem o 70% obłożeniu, nie zauważymy, że w tym pierwszym jest rewelacyjny wskaźnik pobytu – 3 dni, a w tym drugim – podejrzanie długi – 10 dni.
Zmiany opisywanych wskaźników są odpowiedzią na preferencje finansowe płatnika. Jak kasa kupuje osobodni, to pobyty stają się dłuższe, przelotowość leci w dół, choć procent wykorzystania łóżek stoi w miejscu. Jak kasa płaci ryczałtem za hospitalizację, to najkorzystniej jest pacjenta położyć, zdiagnozować, wyleczyć i wypisać tego samego dnia. Przelotowość wyniesie 365, a pobyty staną się jednodniowe. Zawsze opłaca się to, za co więcej płacą – jak w życiu.
A jak już dojdziemy do wniosku, że łóżek mamy za dużo, to istotne jest w całej sprawie nie zwykłe odstawienie ich do magazynu, ale redukcja całej kosztownej otoczki wokół tego szpitalnego mebelka. No i oczywiście najlepiej, żeby stało się to w szpitalu...sąsiada, a nam zostaną pacjenci ze zredukowanej konkurencji.