Rola mediów we współczesnym świecie i ich wpływ na życie społeczne, polityczne i gospodarcze są nie do przecenienia. Toteż nie przez przypadek politycy sprawujący władzę tyle uwagi poświęcają uzyskaniu wpływu na prasę, radio i telewizję. Jednym z przejawów takich zabiegów jest m.in. to, co się u nas obecnie dzieje wokół nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Wielu traktuje media jako kolejną władzę w państwie, inni chcieliby je wykorzystywać jako jeden z instrumentów sprawowania władzy. I trudno się temu dziwić, mając na uwadze oddziaływanie mediów na społeczeństwo.
Sprawowanie władzy łączyć się jednak powinno z odpowiedzialnością, a każdy sprawujący władzę powinien jej używać świadomie, zdając sobie sprawę z konsekwencji jej pełnienia. Nie można, posiadając armię, używać jej do każdej potyczki i w każdej sprawie, a potem, gdy już nabroimy i zniszczymy kawałek państwa, tłumaczyć, że armia jest po to, by toczyła wojny. A tak czasami wyglądają rozmowy z dziennikarzami, którzy przy każdej próbie zwrócenia im uwagi na konsekwencje ich działalności, reagują jednym tylko stwierdzeniem: rolą mediów jest informować...
Ubiegłoroczny sprzeciw wobec pomysłu likwidacji kas chorych i zastąpienia ich funduszem zrodził m.in. pytania, jak doszło do tego, że po kilku latach wprowadzania bardzo trudnej reformy finansowania ochrony zdrowia, w momencie kiedy nowy system zaczął już się stabilizować i budziła się nadzieja, że transformacja się powiedzie – przystąpiliśmy właśnie do demontażu z trudem wprowadzonych zmian, niszcząc dorobek wielu lat i przygotowań poprzedzających ich wdrożenie. Otóż uważam, że to właśnie media w dużym stopniu przysłużyły się do tego, że tak destrukcyjny ruch został jednak wykonany. Wprawdzie gdy rozpoczął się już demontaż systemu kas chorych, media dokonały radykalnego zwrotu i większość z nich zaczęła bronić rynkowej reformy wprowadzonej w 1999 r. – to jednak zwrot ten nastąpił za późno. Istniejące od niedawna rozwiązania zostały tak skompromitowane i ośmieszone, a politycy opierający się na gazetowych doniesieniach tak przekonani, że reforma się nie udała – iż nic już nie było w stanie odwieść ich od zamiaru dokonania kolejnego zwrotu.
Na początku 1999 r. żyliśmy w kasach chorych w atmosferze oblężonej twierdzy, bez nadziei na pomoc skądkolwiek. Politycy, którzy postanowili o wprowadzeniu reformy, poukrywali się po kątach. Nikt nie chciał się przyznać, że się z nią identyfikuje. Można było odnieść wrażenie, że to Marsjanie zrzucili na nas reformę i teraz wszyscy musimy walczyć z tą plagą. Nas, którzy w imieniu państwa i z jego polecenia wdrażaliśmy zmiany, traktowano jak okupantów, którzy najechali na kraj i narzucają nowe porządki. Zasad reformy musieliśmy bronić nie tylko przed jej doktrynalnymi przeciwnikami – co było zrozumiałe, ale również często przed jej twórcami: politykami koalicji rządzącej, którzy często nie rozumieli, co wcześniej postanowili i uchwalili.
Wprowadzanie tak rozległych zmian w skostniałym od lat systemie opieki zdrowotnej toczyło się w atmosferze zmasowanej krytyki mediów. Oczywiste było, że sama zmiana systemu finansowania opieki zdrowotnej – przedsięwzięcie bardzo trudne – rezultaty przyniesie po upływie wielu miesięcy, a może nawet kilku lat. Tymczasem już od pierwszych dni stycznia 1999 r. media szeroko rozwodziły się o tym, że nic nowego się nie zdarzyło, że nie zniknęły kolejki, że 1 stycznia nie obudziliśmy się w nowej rzeczywistości. Każdy negatywny incydent, a przy ogromnej masie zdarzeń, jakie dzieją się codziennie w służbie zdrowia, nie da się ich uniknąć – wyolbrzymiany był do niebywałych rozmiarów. Codziennie dziennikarze odkrywali sensacje: że pogotowie się spóźniało, że rejestratorki są nieuprzejme, a lekarze piją w pracy herbatę zamiast załatwiać pacjentów.
Sytuację w polskiej służbie zdrowia tamtego okresu można przyrównać do sytuacji pacjenta, który przebył ciężką operację, a wchodzący doń na salę lekarze – z marsową miną i głośno – oświadczają, że operacja została źle przeprowadzona, a wychodząc z sali rzucają na odchodnym, że pacjent nie ma szans przeżycia. A odwiedzający chorego członkowie rodziny witają go pytaniem: – Żyjesz jeszcze? Twoi lekarze mówili, że z tobą już koniec. Po czym – przystępują do dyskusji, jak podzielić jego majątek.
Mimo takich warunków byliśmy świadkami cudu. Pacjent przeżył i z miesiąca na miesiąc miał się coraz lepiej. Wtedy jednak pojawił się grabarz. Przeczytał gazetę sprzed wielu miesięcy, więc uznał, że pacjent już nie żyje i pogrzebał go żywcem.
Nie chcę powiedzieć, że za wszystko, co się stało z reformą, odpowiedzialne są media. Ale nie można też twierdzić, że nie miały wpływu na kształtowanie opinii o reformie. Był czas, że mieliśmy ogromne kłopoty w przekazywaniu opinii publicznej tego, co zaczynało się już sprawdzać i dobrze funkcjonować. Czasem odnosiliśmy nawet wrażenie, że istnieje swoisty zapis nieistniejącej cenzury na dobre wiadomości o reformie. Nie było sposobu, aby do opinii publicznej mogły trafić wiadomości pozytywne – media traktowały je jako propagandę sukcesu. Koniec końców, aby zapewnić kasie możliwość przekazania konkretnych informacji, musieliśmy wykupić w jednym z dzienników cotygodniową stronę. Była to jedyna szansa na konstruktywny kontakt z ubezpieczonymi.
To wszystko już za nami. Wprowadzenie funduszu oznacza cofnięcie się do rozwiązań sprzed reformy. Wracamy do tego, co przez lata krytykowaliśmy, co nam nieznośnie doskwierało, od czego chcieliśmy uciec (czasami aż za granicę). Nie wróżę funduszowi sukcesów. Mam jednak nadzieję, że kiedy przyjdzie czas, by ponownie podjąć trudne zadanie reformowania służby zdrowia, media będą ten proces oceniać z większym poczuciem odpowiedzialności.