Pełniąc różne funkcje publiczne – czy to lekarza wojewódzkiego, czy dyrektora kasy chorych, czy wreszcie prezesa NFZ – zawsze miałem do czynienia z decyzjami ministra finansów, od których bardzo wiele w obszarze ochrony zdrowia zależało. Ta zależność nieco zmniejszyła się w okresie funkcjonowania kas chorych, ale jeszcze nie w okresie ich tworzenia, kiedy opór ministra Balcerowicza spowodował, że zaczęliśmy budować system ubezpieczeniowy zasadniczo bez żadnych dodatkowych pieniędzy, a przecież wiadomo, że każda reforma musi kosztować. Stanowiska kolejnych ministrów finansów wobec służby zdrowia – niezależnie od tego, kto aktualnie pełni tę funkcję – prawie zawsze są takie same. Służbie zdrowia trzeba skąpić, bo i tak wszystko zostanie przejedzone, a potrzeby są wprost nieograniczone. No i skąpią. Reforma systemu ochrony zdrowia zmieniająca model finansowania z budżetowego na ubezpieczeniowy trochę zmieniła sytuację, bo wielkość nakładów na zdrowie przestała zależeć od widzimisię ministra finansów i została związana z wynagrodzeniami ubezpieczonych, jednak ministrowi finansów pozostał wpływ na te środki, które nadal pochodzą z budżetu państwa. I tutaj znów mamy przez lata do czynienia z ograniczaniem wielkości tych środków poprzez stopniowe przerzucanie finansowania świadczeń do tej pory płaconych z puli ministra zdrowia i obciążanie tymi wydatkami środków pochodzących ze składki ubezpieczeniowej. Całe więc szczęście, że udało się w końcu przekonać polityków, aby nie likwidować NFZ i systemu składkowego na rzecz finansowania ochrony zdrowia bezpośrednio z budżetu państwa, bo z pewnością wróciłyby wszystkie złe tendencje i przyzwyczajenia. Piszę o tym, widząc z jaką łatwością wydajemy kilka, kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt miliardów złotych na nowe świadczenia socjalne, pozostawiając nierozwiązane problemy systemu ochrony zdrowia. Tymczasem dofinansowanie ochrony zdrowia kwotą kilku, nie mówiąc już o kilkunastu miliardach złotych, zdecydowanie poprawiłoby funkcjonowanie systemu i na pewno pozwoliłoby rozwiązać dręczący problem kolejek. Oczywiście pod warunkiem że te środki nie zostałyby zmarnotrawione przez ich wydanie wprost na płace, bo wtedy efektu oczywiście nie byłoby żadnego. Niemniej jednak te środki odpowiednio wydane na świadczenia zdrowotne i tak w ostatecznym rezultacie miałyby wpływ i na zarobki. Dlaczego więc, wydając tak duże dodatkowe środki na inne świadczenia, nie próbujemy rozwiązać od lat nierozwiązanych problemów funkcjonowania systemu ochrony zdrowia? Środki potrzebne na to byłyby na pewno zdecydowanie mniejsze aniżeli te, które zostaną wydane na różne „programy +”. Upatruję co najmniej dwie przyczyny tego stanu rzeczy. Pierwszą z nich jest stosunkowo słaba pozycja w rządzie ministra zdrowia, a w szczególności w stosunku do ministra finansów. Rola ministra wzrasta, niestety tylko na chwilę, wtedy, gdy wybuchają w Polsce ogólnokrajowe protesty, potem wszystko wraca do „normy” i minister zdrowia staje się tylko nieznośną, brzęczącą muchą, którą ciągle trzeba odganiać. Drugą przyczyną, tym razem leżącą po stronie ministra zdrowia, jest brak śmiałego, klarownego pomysłu na zmiany – a jeśli nawet jest pomysł, to brak konsekwencji w jego wdrażaniu. Jest ona konieczna, aby zwiększonych środków finansowych po raz kolejny nie zmarnować. To przekonanie, że minister zdrowia i tak wszystko wyda, a rezultatu nie będzie, ma, niestety, swoje uzasadnienie wynikające z doświadczenia. Inna rzecz, że premierzy oczekują od ministrów zdrowia najczęściej tego, aby był spokój. To złudne oczekiwanie nie pozwala na wyprowadzenie nierozwiązanych problemów na prostą, wręcz przeciwnie w rezultacie powstają nowe problemy. A potem? Potem jakoś to będzie. Zmienimy ludzi, coś interwencyjnie dosypiemy. Byle do jutra.