SZ nr 26–33/2015
z 9 kwietnia 2015 r.
Moc wolontariatu
Krzysztof Boczek
Coraz więcej polskich lekarzy wyjeżdża na misje medyczne. Robią to, aby bezpłatnie pomagać tym, którzy nie mają szansy na opiekę medyczną. Wolontariusze na tej bezinteresownej pomocy zyskują. I to bardzo.
Sporo zgłasza się do nas ludzi faktycznie zainteresowanych wyjazdami na misje medyczne – mówi Ewa Piekarska, w Polskiej Misji Medycznej od 2004 r., a obecnie jej prezes. Szacuje, że w skali roku to setka osób, nie tylko z wykształceniem medycznym. Ale głównie to młodzi lekarze tuż po studiach, bez specjalizacji, albo ratownicy medyczni. PMM rocznie może wysłać na takie misje zaledwie 15–20 osób. Inna fundacja, Redemptoris Missio z Poznania, która także rekrutuje medyków na takie same wolontariaty, również obserwuje wzrost liczby chętnych w ostatnich latach.
O zmianie nastawienia do wolontariatu medycznego świadczy też inny fakt: dwa lata temu po raz pierwszy Médecins Sans Frontières – największa organizacja na świecie prowadząca misje medyczne – przeprowadziła rekrutację, w Warszawie i Krakowie, na chętnych na ich misje. Na oba spotkania przybyło po kilkadziesiąt zainteresowanych osób, głównie młodzi lekarze, pielęgniarki, studenci kierunków medycznych. Dlaczego, zamiast wypocząć w czasie urlopu, młodzi medycy decydują się wyjeżdżać na misje i bezpłatnie pracować w trudnych warunkach? Jak wygląda praca na takiej misji oraz co im daje udział w nich – to opisują sami medycy, wolontariusze. Głównie lekarze.
6 lekarzy na 2,5 mln ludzi
Maciej Śmietański / chirurg
Misje: Ghana x 3, Wybrzeże Kości Słoniowej,
Mongolia, Ukraina x 15.Jestem członkiem Europejskiego Towarzystwa Przepuklinowego i w 2003 r. poproszono nas, by wyremontować szpital w Ghanie. Zrobiliśmy zrzutkę, każdy ze swojego szpitala skombinował jakiś sprzęt, by można było tam pracować. Udało się – wyremontowaliśmy placówkę i działa. Od tego czasu Towarzystwo wysyła tam 3–4 razy do roku swoje zespoły. Pomysł pączkuje – mamy także misje do Mongolii, Peru, Mołdawii, Nigerii, Mali, Kamerunu i Wybrzeża Kości Słoniowej. Ale brak nam wsparcia finasnowego. Sami kupujemy sobie bilety lotnicze, szukamy firm, które dadzą jakieś leki, nici chirurgiczne itd. Wyjeżdżamy w ramach własnych urlopów wypoczynkowych. Standardowo jeździmy w 2–4 osoby, głównie chirurdzy. Na dwie misje zabieraliśmy także anestezjologa. W Pakorabi w Ghanie, byłem już ze 3 razy. Na 2,5 mln ludzi pracuje tam zaledwie... 6 lekarzy. Przez tydzień – dwa operujemy w dwu zespołach, 8 chorych dziennie. W ciągu całego pobytu: 70–80 osób. Kiedyś w Ghanie, w uznaniu zasług ktoś nas zaprosił na kolację do pierwszego prezydenta tego kraju. Dla nich, to ktoś taki, jak dla nas Wałęsa. Innym razem przyszedł mężczyzna, któremu wcześniej zoperowaliśmy przepuklinę. Dziękował i mówił, że ma żonę, trójkę dzieci i dopiero teraz, po operacji może pracować, by utrzymać rodzinę. Takie wyrazy wdzięczności tam widzimy. To miłe. Ludzie naprawdę doceniają to, co tam robimy. Na Ukrainie prowadziłem szkolenia chirurgiczne już prawie wszędzie. Dostęp do wiedzy medycznej tam jest słaby, więc uczę chirurgi, operuję z nimi wspólnie, wg nowoczesnych standardów. To duże wyzwanie. Co mi daje udział w misjach? Niektórzy patrzą na mnie dziwnie. Pytają: „Oddajesz 10 proc. swoich przychodów, swój czas i umiejętności, by tam za darmo pracować. O co chodzi?”. A mnie chodzi o to, by przekazać dalej to, co sam otrzymałem – pomoc. Moja działalność to „testament pokoleń” – spłacam rzeczy dobre, które przyszły do mnie. Gdy kończyłem studia nieznajomy zaprosił mnie do Freiburga, bym tam mógł się uczyć chirurgii. W 1993 roku to była wielka rzecz dla Polaka. Dużo tam się nauczyłem. Bezinteresowna pomoc, taka od serca, ustawia człowieka i chce to dalej oddawać.Teraz więc, jeśli mogę wiedzę przekazać kolegom na Ukrainie, to robię to. Udział w misjach medycznych ustawia mnie też mentalnie.
Ropnie wielkie jak głowa
Krzysztof Gniazdowski / dentysta
Misje: Kamerun x 2.Poznałem kiedyś ludzi, którzy jeździli na wolontariaty medyczne. Opowiadali o tej pracy i poczułem, że fajnie byłoby spróbować. Poświęcić trochę własnego czasu i pomóc ludziom. W Polsce pracowałem na pomocy doraźnej i widziałem ludzi, którzy „chodzili po ścianach” z bólu zębów. A w Afryce ci ludzie nie mogą liczyć na jakąkolwiek pomoc dentystyczną. Znajomi lekarze, którzy tam byli, mówili, że ich pacjenci na Czarnym Lądzie nigdy nie mieli styczności ze stomatolgiem. A zęby mają w opłakanym stanie. Więc postanowiłem wyjechać, by pomóc Afrykanom. W fundacji Redemptoris Missio zaproponowali mi Kamerun, gdzie działał misyjny gabinet dentystyczny. Dwa razy tam byłem. Pierwszy raz tuż po stażu – 5 lat temu skończyłem studia. To był bardziej intensywny, bogatszy we wrażenia wyjazd. 3 miesiące w ramach projektu „Wolontariat – Polska Pomoc”. Ministerstwo Spraw Zagranicznych finansowało przelot, materiały medyczne, szczepienia, pomoc na miejscu. Większość (90 proc.) moich pacjentów w Kamerunie pierwszy raz w życiu była u dentysty. Dziewicze usta, bez żadnych uzupełnień. Ale za to mnóstwo próchnicy, chorób przyzębia, ropni, połamanych zębów, często siekaczy – po wypadkach na motorkach. Jedyny plus: mało wad zgryzu, a to dzięki temu, że Kameruńczycy żują dużo twardych rzeczy. Ekstrakcja to była podstawa mojej pracy – nie dało się leczyć większości zębów. Dramat w ustach. Jedna z kobiet miała aż 13 do usunięcia. Podczas wyrywania widać było, że procesy zapalne toczyły się latami. Ropnie były olbrzymie, czasami wielkie jak głowa i spływające do śródpiersia. Ropa lała się strumieniami. Naprawdę ciężkie przypadki, jakich nie uraczysz w Polsce. Właściwie to nie byłem tam tylko dentystą. Często także zszywałem rany – dzieci pocięte przypadkowo maczetą, ludzi po wypadkach komunikacyjnych, naderwany nos, czy ucho. Leczyłem też ukąszenia węży, skorpionów, bardzo zaawansowane zapalenia płuc... W całym dużym mieście Abong Mbang, był tylko jeden lekarz, który dodatkowo brał pieniądze za swoje usługi, więc ja miałem pełne ręce roboty. Od rana do wieczora. W ciągu 3 miesięcy leczyłem 997 osób.
Za drugim razem byłem nieco ponad 2 miesiące. Niektórzy pacjenci już mieli wypełnienia, wyleczone zęby. Chwalili się, że ich już nie bolą – to także zasługa innych dentystów – wolontariuszy, którzy pracowali tam w tym czasie. Satysfakcja była wielka. Pacjenci z połamanymi przednimi zębami, kórym odbudowałem ubytki, nie wierzyli własnym oczom, gdy spoglądali w lusterko. Byli zachwyceni. Kiedyś wieczorem pojechałem do szpitala, bo mój sąsiad tam trafił – był w śpiączce. W całej placówce nie było jednego lekarza, tylko salowy na dyżurze. Podszedłem do tego znajomego, by go obejrzeć. I gdy zobaczyli to inni leżący, to wszyscy chcieli, by ich także zbadać. A ja nawet stetoskopu nie miałem. Zajrzałem więc im do oka, ust, opukałem i już samo to im pomagało. Tam czuje się tę wdzięczność pacjentów. Za wszystko. Że ich zbadałem, że pomogłem, że dałem im szansę. Nie mają pretensji do lekarza. Akcja „dentysta w Afryce” robi się coraz bardziej popularna – gdy ja wyjeżdżałem stamtąd, zastępowała mnie kolejna dentystka – także Polka.
Misja uskrzydla
Sławomir Kozieł, chirurg.
Misje: Ghana x 5, Tanzania, Gambia.Od zawsze myślałem o wolontariacie medycznym – to był powód wybrania medycyny. W byciu lekarzem jest zapisane szlachetne pomaganie innym. I to mnie wciągało. W Afryce to jeszcze bardziej aktualna misja wpisana w ten zawód, bo tam innej pomocy medycznej, niż z krajów Zachodu, praktycznie nie ma. Przygodę na misjach medycznych rozpocząłem z salezjanami. Pierwszy raz pojechałem z nimi do Ghany, gdy byłem już po studiach i zacząłem pracę na chirurgi, ale sam jeszcze nie operowałem. Przez 3 miesiące byłem wychowawcą dla dzieci, a w wolnym czasie uczestniczyłem w pracy szpitala: asystowałem do zabiegów, rozmawiałem z chorymi, poznawałem ich kulturę i odmienności. Każdy kolejny mój wyjazd na misje medyczne był już krótki: dwa, maksymalnie trzy tygodnie. Bo tyle tylko miałem urlopu. Mam też rodzinę, więc na dłuższe wyjazdy nie mogę sobie pozwolić. Ale pomoc, której udzielamy w takim czasie jest efektywna i ma sens. Pierwszych 5 wyjazdów finansowałem z własnej kieszeni. Wszystkie odbywały się podczas urlopów wypoczynkowych. Zwykle jedziemy w zespołach 3–4-osobowych, i mamy 8–10 dni operacyjnych. Więcej nie da rady – to kwestia logistyki i finansów małej grupy. Ostatnie 3 wyjazdy na misje sam organizowałem. Raz zastosowaliśmy crowdfounding – w Internecie na stronie www.PolakPotrafi.pl opisujemy projekt, cele, a internauci dofinansowują go niewielkimi wpłatami. Kiedyś byłem w Gambii z brytyjsko-szwajcarskim zespołem medyków. Był akurat wypadek – bus wpadł do rowu. Dostaliśmy naraz wielu pacjentów. W ciężkim stanie: osoby bez połowy czaszki, czy ze zdartą połową skóry z ciała, ale nadal żyjące. W żaden sposób nie mogliśmy im już pomóc. Tylko podać morfinę, by mogli umrzeć bez bólu. Dla mnie szok. To był duży szpital w Ghanie, a nie można w nim było zrobić nawet zdjęcia RTG. Nie wspominając o innych badaniach czy operacjach. Mogliśmy wykonywać tylko lekkie zabiegi.
Z Tanzanii będę pamiętał to, że rodzące kobiety przywożono na motocyklach. A jeśli we wsi nie było akurat motoru czy auta, to kobieta umierała. W szpitalu nie mieliśmy ani jednego położnika, który mógłby robić cięcie cesarskie. Jeśli więc przypadek był skomplikowany, to kobieta także umierała. Dla mnie to było szokujące, dla nich – normalne.
Podczas ostatniego wyjazdu do Ghany, przez 2 tygodnie, w dwu zespołach chirurgów, wykonaliśmy 104 operacje u prawie 100 pacjentów. Głównie przepukliny pachwinowe, ale także guzy, tłuszczaki. Wszyscy przeżyli. Co mi daje udział w takich misjach? Uskrzydla mnie, gdy widzę efekty swojej pracy, a w oczach tych chorych ich wdzięczność. Bezgraniczną. To naprawdę cenne. Mam też świadomość, że pomogliśmy ludziom, którzy bez nas nie mieliby żadnej pomocy. Zwracamy na to uwagę – pomagamy tylko osobom, które nie mogą sobie pozwolić na sfinansowanie operacji w lokalnym szpitalu. Oprócz satysfakcji misje dają mi też dużo doświadczenia zawodowego w chirurgii. Zabiegi w trudnych warunkach, mimo braku sprzętu, i potem opieka nad pacjentami z innego kręgu kulturowego – to ułatwia mi pracę i kontakt z chorymi tutaj, w Polsce.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?