Bogna Sworowska, Wicemiss Polonia '87, były rzecznik prasowy TVN, obecnie właścicielka agencji PR oraz mama Ivana urodzonego dzięki metodzie in vitro, dzieli się z Iwoną Schymallą swoim doświadczeniem – kobiety, która musiała walczyć o szczęśliwe macierzyństwo.
Iwona Schymalla: Co Pani czuje, kiedy także Pani macierzyństwo jest przedmiotem politycznego sporu?
Bogna Sworowska: Wolałabym, aby dyskusja na temat in vitro nie miała charakteru politycznego. To powinna być tylko i wyłącznie decyzja rodziców, własna i autonomiczna. My, rodzice dzieci urodzonych dzięki in vitro, nie możemy martwić się jeszcze tym, że jesteśmy obrażani i dyskryminowani.
Ta dyskryminacja dotyka także nasze dzieci, które, dzięki Bogu, już się narodziły. Bywa, że uczęszczanie do kościoła jest dla nich ryzykowne, bo nie wiadomo, co tam usłyszą. Ja i mój syn dwukrotnie mieliśmy taką sytuację w czasie mszy. Cieszę się również, że miałam w sobie tyle odwagi, żeby podjąć decyzję o macierzyństwie przy pomocy tej metody, a także aby mówić otwarcie o in vitro i tym samym zmieniać nasze myślenie na ten temat.
I.S.: Czy rzeczywiście nasze myślenie zmienia się w ostatnich latach?
B.S.:Myślę, że tak. W wielu liczących się tytułach prasowych i w telewizji pojawiają się wypowiedzi ekspertów, którzy mówią o in vitro jako o zdobyczy współczesnej medycyny i metodzie leczenia niepłodności. Już wiele par w Polsce może skorzystać z niezbyt wysokiego, ale jednak dofinansowania tego zabiegu. Myślę, że prowadzi to do normalności.
I.S.: Dlaczego podjęła Pani decyzję o poddaniu się zabiegowi in vitro?
B.S.: Decyzja o metodzie leczenia nie jest decyzją pacjenta. Zdecydowałam się na dziecko w późnym wieku, miałam już 36 lat. Postanowiliśmy z mężem, że chcemy być rodzicami, ale okazało się, że ze starań nic nie wychodzi. Zaczęliśmy dociekać, gdzie jest problem. Było wiele konsultacji lekarskich, rozmów z przyjaciółmi i znajomymi.
Okazało się, że problem jest mechaniczny i że są bardzo nikłe szanse, abym zaszła w ciążę. Wtedy również dowiedzieliśmy się, że jedyną możliwą metodą leczenia jest in vitro, ale także w tym przypadku dawano nam tylko 20 proc. szans. Może być tak, że wystarczy kilka zastrzyków hormonalnych u kobiety, może być tak, że mężczyzna powinien być leczony.
U nas problem tkwił po mojej stronie i wynikał z komplikacji powypadkowych. Trafiłam do kliniki Novum, gdzie spotkałam znakomitych lekarzy. Więź i porozumienie z lekarzem, a także przekonanie, że może mi pomóc, były niezwykle ważne.
I.S.: Co jest dla kobiety najtrudniejsze w procedurze in vitro?
B.S.: U mnie leczenie było bardzo długie, byłam poddana silnej terapii hormonalnej. Ale cały czas mówiono mi, że szansa na posiadanie dziecka jest niewielka. Oczywiście przygotowywałam też alternatywne rozwiązania, takie jak adopcja. Nie chciałam obciążać mojego organizmu i mojej psychiki, zdecydowaliśmy więc z mężem, że spróbujemy tylko trzy razy.
Bardzo ważne jest, aby poddając się metodzie in vitro, nie zmieniać sposobu życia, nie skupiać się w działaniu i myśleniu na tym, że koniecznie musi się udać. W osiągnięciu sukcesu pomaga nabranie pewnego dystansu. Trzeba odsunąć od siebie myśl, że świat się zawali, jeśli tym razem nie zajdę w ciążę. Ja starałam się żyć normalnie i mimo niewielkich szans, jakie mi dawano, mój synek pojawił się na świecie już po pierwszej próbie. To był prawdziwy cud.
I.S.: Jest Pani osobą wierzącą. Czy miała Pani dylematy natury moralnej?
B.S.: Wielokrotnie, odnosząc się do aspektów etycznych in vitro, zarzucano mi, że giną embriony, które już są dziećmi. Pytano mnie, czy rozumiem, że zniszczyłam te zarodki. Ale przecież w procesie naturalnej prokreacji również obumierają komórki jajowe, plemniki i embriony. To naturalny proces. Te, które były słabsze, zostały przez organizm wyeliminowane. W tej kwestii absolutnie nie miałam żadnych rozterek.
Jestem osobą wierzącą, ale niepraktykującą. Tym bardziej teraz, kiedy nie zgadzam się z wieloma opiniami wypowiadanymi przez hierarchów kościelnych. Nie mogę też zaakceptować krytycznego podejścia Kościoła do mojego narodzonego dziecka. Jest dużym chłopcem, wiele rozumie, ale przed niektórymi wypowiedziami muszę go chronić.
I.S.: Czy Pani syn, tak jak jego rówieśnicy, przygotowuje się do pierwszej komunii?
B.S.: Oczywiście, że tak. Ale przeprowadziłam rozmowę z katechetką, że nie będę zbyt często brała udziału w spotkaniach rodziców. Powiedziałam także, że mam nadzieję, iż podejście do mojego syna na tych zajęciach będzie właściwe. Zaakceptowano to.
I.S.: Wiele par, które przeszły przez procedurę in vitro, podkreśla, że był to niezwykle trudny etap w ich życiu, który czasami zagrażał ich związkowi.
B.S.: Oczywiście, tak bywa. Metoda in vitro to pewien plan przyjmowania leków, często są to zastrzyki hormonalne. Kobieta musi mieć predyspozycje psychiczne i fizyczne, aby przejść przez ten proces. Podawane leki wpływają bardzo mocno na psychikę, pojawiają się silne wahania nastrojów. Nie można się poddać, trzeba być z ludźmi i wśród ludzi.
Całemu procesowi towarzyszy też lęk. Najpierw o to, czy mój organizm wyprodukuje komórki jajowe. Potem, czy dojdzie do zapłodnienia. Następnie jest przeprowadzany pod narkozą zabieg pobierania komórek jajowych. Potem czas oczekiwania, czy mamy embriony i ile ich jest. Kolejny etap to przygotowanie organizmu na przyjęcie embrionów i kolejne leki.
Mimo swoich 37 lat na zabieg wszczepienia embrionów pojechałam ze swoją ukochaną maskotką z dzieciństwa. Potem oczekiwanie i test ciążowy. Kupiłam w aptece wszystkie ich możliwe marki, zrobiłam test, ale nie odważyłam się od razu spojrzeć na wyniki. Kiedy wreszcie ośmieliłam się je odczytać, wiedziałam, że się udało i że będę mamą. To była absolutna radość, śmiech, płacz, niesamowite emocje.
I.S.: Czy ciąża z in vitro przebiega w inny sposób niż naturalna?
B.S.: Trzeba przygotować precyzyjny plan ciąży wspólnie z lekarzami. Do ósmego miesiąca prowadzona byłam w Polsce, a poród odbył się w USA. To jest jednak inna ciąża, trzeba brać leki i dużo kwasu foliowego. Staraliśmy się także ostrożnie wykonywać badania USG, tylko wtedy, kiedy były konieczne. Miałam wszczepione dwa embriony, jeden niestety okazał się zbyt słaby.
I.S.: Kiedy Pani syn pierwszy raz zapytał, w jaki sposób przyszedł na świat?
B.S.: Miał chyba 4 czy 5 lat. Wytłumaczyłam mu to na przykładzie z ziarenkami. „Normalnie, jeśli ludzie się kochają, to takie ziarenko pojawia się w brzuchu mamy ot tak, po prostu. Natomiast u mnie to ziarenko nie mogło się znaleźć, mimo że kochaliśmy się z tatusiem. Musiał pomóc nam pan doktor. Dzięki temu mogłeś pojawić się na świecie”.
Pytania mojego syna często bywają trudne i skomplikowane. Ważne jest jednak, aby nie pozostały bez odpowiedzi. Zwłaszcza teraz, kiedy temat jest coraz częściej poruszany w mediach. Ale rozmowa na ten temat musi być dostosowana do jego wieku i sposobu postrzegania świata.
I.S.: Czy czuła się Pani kiedykolwiek dyskryminowana z tego powodu, że ma Pani dziecko z in vitro?
B.S.: Nigdy nie czułam się dyskryminowana. Mam szczęście, że wokół mnie są ludzie otwarci, nowocześni; tacy, którzy WYWIAD rozumieją, że świat się zmienia i że pojawiają się nowe metody leczenia. A mam wśród swoich przyjaciół osoby wierzące i praktykujące. One także uważają, że wiara w Boga nie musi się wiązać z brakiem wiedzy i świadomości.
Kościół powinien być otwarty i nowoczesny. Wypowiedzi, że dzieci z in vitro można poznać po bruzdach albo że to dzieci Frankensteina, są czymś absolutnie niedopuszczalnym. Mam jednak świadomość, że rozmowa na temat in vitro i decyzja o zaakceptowaniu tej metody może być niezwykle trudna w małych środowiskach, gdzie w ogóle tematy dotyczące spraw medycznych nie są dobrze rozumiane.
I.S.: Czy wspominając swoje doświadczenia, swoją walkę o to, aby było jak najmniej stereotypów na temat in vitro, poleciałaby Pani tę metodę innym kobietom?
B.S.: Tak, życzyłabym wielu kobietom możliwości skorzystania z tej metody, aby mogły cieszyć się macierzyństwem. Nie powinny też upadać na duchu, jeśli nie uda się pierwsza próba. Niech szukają wsparcia na forach internetowych i dyskutują z innymi kobietami. Trzeba zachęcać ludzi do posiadania dzieci, do korzystania z in vitro, do adopcji. Często razem z moim synem pojawiamy się na okładkach gazet czy na zdjęciach do artykułów poświęconych tej metodzie. Mówię mu wtedy, że pomaga mi walczyć o bardzo ważną sprawę, o szczęście, jakie płynie z macierzyństwa.