„Personel Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych (SOR) wypełnia zadania wykraczające poza interwencje w przypadkach nagłych. Obawa przed odmową udzielenia pomocy ludziom, którzy mają trudności z dostaniem się do lekarza, powoduje, że SOR-y przyjmują wszystkich, którzy się tam zgłaszają, wyręczając lekarzy rodzinnych, specjalistów i ambulatoria. W skrajnych wypadkach nawet ośmiu na dziesięciu pacjentów oddziałów ratunkowych to osoby, którym powinna zostać udzielona pomoc w ramach podstawowej opieki zdrowotnej, poradni specjalistycznej lub nocnej i świątecznej pomocy doraźnej”.
Powyższy cytat to fragment raportu NIK z 2012 roku. Już wtedy zgłoszenie się na SOR było sposobem na ominięcie długiej kolejki w ambulatoriach, wielomiesięcznego oczekiwania na wizytę u specjalisty czy wykonania badań diagnostycznych. I choć praca personelu SOR-ów została w raporcie ogólnie oceniona pozytywnie, to już wówczas Najwyższa Izba Kontroli zwróciła uwagę, że liczba dyżurującego personelu jest zbyt mała, a przemęczeni ratownicy nie zawsze są w stanie sprostać wszystkim obowiązkom. Do tych problemów SOR-ów należało dodać braki w sprzęcie, niewydolne laboratoria, brak miejsc na oddziałach szpitalnych. Recepta na te wszystkie bolączki wydawała się prosta – udrożnić system ambulatoryjnej opieki specjalistycznej, zwiększyć finansowanie, w ciągu kilku lat zwiększyć liczbę wykwalifikowanego personelu.
Seria tragicznych wydarzeń na izbach przyjęć i w Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych w minionych tygodniach pokazała w całej jaskrawości, że pożądana i oczekiwana zmiana na lepsze, jak dotąd, nie nastąpiła. Cenę za to płacą i lekarze, i pacjenci.