Feudalizm, blokowanie młodych i ambitnych, kolesiostwo przy recenzjach i publikacjach, nepotyzm, manipulacja wynikami badań. O patologiach w naukach medycznych i dziedzinach pokrewnych oraz o reformie, która częściowo ma to zmienić, z prof. Maciejem Banachem, wiceministrem nauki, rozmawia Krzysztof Boczek.
Kilku młodych naukowców z dziedzin medycznych i pokrewnych, z dużymi osiągnięciami na koncie, powiedziało mi, że grzecznościowe recenzje doktoratów to standard: „Ja napiszę o twoich doktorantach dobrze, a ty o moich”.
– Faktycznie, jest to nagminne. Recenzje powinny prowadzić do poprawienia jakości doktoratów, ale tak nie jest – w środowisku medycznym 100% doktoratów jest bronionych. Tak być nie powinno.
Czytał Pan słabe doktoraty?
– Tak. Niektóre były na poziomie pracy magisterskiej. Problem jest więc poważny, bo jeśli myślimy o tym, by w przyszłości znieść habilitację, to doktoraty musimy wznieść na bardzo wysoki poziom. Dotychczas było tak, że promotor dzwonił do kolegi z kliniki i drugiego znajomego z innej uczelni, by ci napisali recenzje. Reforma (wchodzi od nowego roku akademickiego – red.) to zmienia – muszą być dwaj recenzenci zewnętrzni. Mam świadomość, że nie zablokuje to oceniania prac po koleżeńsku, ale przynajmniej utrudni.
A kto wybiera recenzentów?
– Sugeruje promotor, a wyboru dokonuje rada jednostki organizacyjnej.
Czyli – promotor wskazuje znajomych?
– Oczywiście. A rada wydziału zawsze to akceptuje. Taka procedura nie wygląda, delikatnie mówiąc, właściwie. Po reformie streszczenie doktoratu, jak i recenzje, będą musiały być upublicznione na stronie internetowej uczelni. Profesorowi, który wyświadczy przysługę koledze, trudniej będzie napisać: „Rekomenduję do dalszych etapów przewodu doktorskiego”, nie wypunktowując uwag związanych z pracą. Ten wymóg powinien więc spowodować, że recenzje będą bardziej merytoryczne, a doktoranci – lepiej zmotywowani do poprawy swoich prac.
Na najgorszym z wydziałów, któremu w 2010 r. Państwowa Komisja Akredytacyjna (PKA) odebrała możliwość przyznawania doktoratów, aż 50% prac doktorskich było tak słabych, że zasługiwały co najwyżej na miano magisterskich.
– Mam wrażenie, że działania PKA są dalece niewystarczające. De facto powinno się cofnąć uprawnienia wielu jednostkom naukowym, które nawet nie starają się przestrzegać określonych zasad.
Może Pan wskazać takie wydziały czy uczelnie?
– Nie, bo nie miałoby to sensu. Słaba jakość doktoratów to problem powszechny w Polsce.
A w naukach medycznych?
– Sytuacja jest tu szczególnie zła, chociaż nie chciałbym generalizować. Poziom doktoratu zależy głównie od promotora, a także od osoby, która bezpośrednio pracuje z doktorantem – w nowej ustawie tę osobę nazywamy promotorem pomocniczym. Jeśli promotor jest ambitny, zadba o wysoki poziom pracy. Ale wielu naukowców potrafi promować po 3–4 doktoraty w ciągu roku, a znam przypadki, kiedy jedna osoba była promotorem 10 i więcej doktoratów jednocześnie. Nie ma mowy, by przy tak hurtowych ilościach doktoraty były dobrej jakości. Mam nadzieję, że zmiany, które niesie reforma szkolnictwa, podwyższą tę jakość i uniemożliwią prowadzenie zbyt wielu doktoratów przez jedną osobę.
I to wystarczy?
– Są i inne mechanizmy, które mają jej sprzyjać. Np. ustawa mówi: żeby otworzyć doktorat, trzeba mieć przynajmniej jedną publikację w recenzowanym czasopiśmie o zasięgu co najmniej krajowym. Uczelnie mogą i powinny podwyższać ten pułap. Inny problem – po obronie doktoraty zazwyczaj trafiają na półkę; sądzę, że tylko ok. 20% jest publikowanych. Jeżeli istniałby wymóg publikacji doktoratów, to także podwyższyłoby ich jakość. Rada Narodowego Centrum Nauki, decydująca o grantach MNiSW, myśli więc o wprowadzeniu takiego wymogu, że osoba, która otrzymała grant doktorski, byłaby zobligowana do publikacji wyników projektu w czasopiśmie z listy filadelfijskiej.
Według kilku utytułowanych młodych naukowców z dziedzin medycznych, dopisywanie do publikacji swoich szefów i kolegów – tzw. ghost-autorship – jako autorów badań, mimo iż nic przy nich nie robili, jest rzeczą normalną i powszechną…
– Niestety tak, zwłaszcza w naukach medycznych. Od lat tak było, że jeden człowiek robił badania albo pisał pracę, zanosił ją do profesora, a ten – dopisywał siebie i 6 innych nazwisk znajomych. W medycynie panuje feudalizm. Młody człowiek, chcąc mieć dobre stosunki w katedrze, dopisuje asystentów, adiunktów, kierownika i jego zastępcę. Na Zachodzie śmieją się z nas, bo przy opisie publikacji, którą tworzyło co najwyżej dwóch autorów, jest ich dwunastu. To też pewien rodzaj patologii. Międzynarodowy świat naukowy próbuje z tym walczyć – niektóre czasopisma żądają, by podać, czym dany autor konkretnie się zajmował i za co odpowiadał przy powstawaniu pracy. Na szczęście, coraz więcej grup badawczych w Polsce także już nie pozwala, by przypadek decydował o tym, kto znajdzie się na liście autorów.
Spotkał się Pan z tym, że nawet osoby spoza świata nauki były dopisywane?
– Czyli – kto?
Sponsorzy.
– Spotkałem się z tym kilkakrotnie – jako drugi autor był dopisany dyrektor firmy farmaceutycznej, która fundowała badania.
Jednym z Pana zadań w MNiSW jest walka ze zjawiskiem ghost autorów. Co się dzieje w tej kwestii?
– Zespół ds. etyki, który obecnie nazywa się Zespołem ds. Dobrych Praktyk Akademickich (ZDPA) pracuje w nowym składzie – działa w nim m.in. prof. Jan Hartman, dr Marek Wroński (znany tropiciel plagiatów – red.) oraz ja. Zespół wypracował już zasady dobrych recenzji, m.in. określając, kto powinien być recenzentem. Zaczął także prace nad definicją plagiatu i wszelkimi sprawami związanymi z szeroko pojętym prawem autorskim i ochroną własności intelektualnej. W tym roku zajmiemy się właśnie kwestiami autorstwa badań i publikacji, a także zjawiskiem mobbingu, nepotyzmu itp. sprawami ważnymi dla nauki. Rekomendacje ZDPA trafiają do wszystkich zespołów w ministerstwie i będą przez nie wykorzystywane.
A propos dr. Wrońskiego – ostatnio stwierdził, że 2010 r. był dla niego bardzo udany, bo wykrył wiele nieuczciwości pracowników nauki. Porażające, co?
– Ja się cieszę z wyników jego pracy.
A nie przeraża Pana, że mimo tak wielu programów prewencyjnych, wykrywających próby przywłaszczania sobie czyjejć pracy, nadal znajduje się plagiaty w publikowanych materiałach?
– Działania dr. Wrońskiego czy ZDPA powodują, że obecnie naukowiec, który będzie chciał użyć czyjejś pracy jako swojej, 3 razy się nad tym zastanowi. ZDPA chce zdefiniować plagiat i rozstrzygnąć, czy plagiat to jedno zdanie, czy 5, bądź cały akapit albo rozdział. A w drugiej połowie roku powstanie przy PAN nowy zespół ds. etyki, który będzie się zajmował głównie indywidualnymi przypadkami plagiatów.
Nie obawia się Pan, że ta kolejna komisja nie będzie skutecznie działać, skoro jej ocenie podlegać będą prace kolegów i znajomych?
– Nie, bo w zespole zasiądzie m.in. prof. Andrzej Górski – wybitny działacz na rzecz etyki. Nie mam więc wątpliwości, że nie znajdą się tam osoby, które próbowałyby ukryć nieprawidłości w nauce. Jestem też przekonany, że te dwa zespoły – przy PAN oraz ZDPA – pozwolą uzdrowić sytuację w polskiej nauce. I coraz rzadsze będą sytuacje, gdy człowiek bez dorobku jest przepychany przez wydział do habilitacji albo po to, by zdobyć tytuł profesora belwederskiego, o czym wielokrotnie słyszałem. Rada wydziału ma kryteria dopuszczania do doktoratów, habilitacji, ale często ich nie stosuje. Jeżeli takie zjawisko wykryje CKA, to powinna odebrać wydziałowi możliwość nadawania stopni naukowych. Ale często tak się nie dzieje. Jeden z bardzo znanych i cenionych profesorów powiedział mi ostatnio, że jakiś czas temu oceniał 5 kandydatów do tytułu prof. belwederskiego. Dwóch ocenił negatywnie. Od tego czasu – już prawie 2 lata – nie ma zaproszeń do recenzowania. W ten sposób pomija się ludzi, którzy mogą skrytykować kandydata. Potrzeba nam jeszcze wielu zmian. Ja miałbym też znacznie większe oczekiwania wobec Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów.
Czy gdyby dr Wroński zaczynał tropić plagiaty pracując w Polsce, a nie w USA, to miałby z tego tytułu kłopoty w naszym kraju?
– Ktoś by go próbował uciszyć i na pewno trudniej byłoby mu działać.
Młodzi, błyskotliwi naukowcy w dziedzinach medycznych skarżyli mi się, że starsze pokolenie profesorów rzuca im belki pod nogi. Żadna z tych 6 czy 7 osób nie zgodziła się o tym powiedzieć pod nazwiskiem – obawiają się represji.
– Bardzo niechętnie patrzy się na młodych, robiących kariery, w każdej dziedzinie. Nie tylko w medycynie. I to jest ewenement. Za naszą zachodnią granicą czy w USA promuje się ludzi, którzy chcą coś robić – można zostać szefem w wieku nawet 28 lat. U nas – nie. Dowód? Historia 31-letniej doktor prawa, której Uniwersytet Gdański odmówił habilitacji, bo była za młoda. Stałaby się samodzielnym pracownikiem i startowała w konkursach na szefów katedry czy o granty, czyli byłaby zagrożeniem. To samo jest w medycynie!
Straszny feudalizm!
– I irracjonalny lęk kierowników i szefów, że w konkursie ktoś inny okaże się od nich lepszy. Jest w nas jakiś błąd mentalny, skoro naukowcy zamykają się w sobie. Sami nie są twórczy, a młodym – którzy mają pomysły, wiedzę i chęci, by coś robić – utrudniają to, by nie stanowili dla nich konkurencji. De facto hamują tym samym rozwój polskiej nauki, w tym medycyny.
Jak to zmienić?
– Oni muszą odejść.
Kim są „oni”?
– Zazwyczaj to starsi naukowcy, którzy przez lata żyli w innym systemie i trudno im się obecnie „przestawić”. Ale nie chciałbym generalizować, by nikogo nie obrazić. Trzeba także podkreślić, że na szczęście jest coraz więcej wybitnych polskich medyków, którzy wiedzą, co robić, by mimo tych problemów osiągnąć sukces.
Czy oprócz takich konstatacji ministerstwo może zrobić coś innego, by uzdrowić tę chorą sytuację?
– Coś innego?! Przecież my wspieramy młodych naukowców na wiele sposobów: jest program Juventus, dotacje statutowe dla młodych, nagrody ministra dla naukowców do 35. r.ż., za najlepsze doktoraty, a także tzw. dotacja projakościowa – około 230 mln zł rocznie dodatkowych środków dla nauki, z czego część będzie przeznaczona na Krajowe Naukowe Ośrodki Wiodące oraz dla 30% najlepszych doktorantów. I to tylko niektóre działania. Robimy wszystko, by ci starsi – promotorzy – zobaczyli, że warto inwestować w młodych naukowców, bo oni mogą przynieść pieniądze dla całej jednostki.
Czy Pan osobiście spotkał się z jakimiś belkami rzucanymi pod nogi?
– Oczywiście. Odchorowałem to strasznie, ale jakoś dałem i daję sobie radę. Gdy otworzyłem przewód habilitacyjny, okazało się, że nagle wiele osób zaczęło mi utrudniać karierę, próbowano wpływać na moich recenzentów, by ci napisali negatywne recenzje itp. Ale spotkałem też wielu starszych naukowców, którzy bardzo mi pomogli i dzięki którym jestem tu, gdzie jestem.
W Stanach ujawniono, że duże koncerny farmaceutyczne wydawały miliardy dolarów na łapówki dla wielkich, naukowych autorytetów, głównie psychiatrii i ortopedii, by ci przekonywali innych lekarzy do stosowania leków czy produktów utajonego sponsora. U nas też się tak dzieje?
– To problem ogólnoświatowy i w Polsce na pewno takie zjawisko może występować. Każdy lekarz był kiedyś na konferencji, na której prelegent – naukowiec – mówił nazbyt korzystnie na temat jakiegoś wyrobu, niż by to wynikało z wyników badań. Chcielibyśmy, by wszystkie wyniki badań międzynarodowych były dostępne w danych szczątkowych, dzięki czemu można byłoby zweryfikować, czy są one prawidłowe, dobrze zinterpretowane, czy nie zostało coś utajnione. Podczas ubiegłorocznej konferencji organizowanej przez prof. Górskiego wielokrotnie podawano przykłady sytuacji, w których wyniki dużych badań klinicznych były publikowane z pominięciem np. efektów niepożądanych, skupiano się zaś lub wyłącznie mówiono o pozytywach. Mając dostęp do danych szczątkowych, można będzie zweryfikować, czy publikacja prezentująca wyniki badań nie została zmanipulowana.
Jak często według Pana zdarza się taka stronniczość w podawaniu wyników badań, gdy autor jest opłacany przez producenta specyfiku lub urządzenia?
– Często – sądzę, że w ok. 1/4 badań.
To jeszcze niewiele. Magazyn „Cancer” stwierdził, że w 5 najbardziej prestiżowych tytułach onkologicznych na świecie autor co 3. publikowanego badania był powiązany finansowo z producentem ocenianego preparatu i stronniczo interpretował lub opisywał wyniki badań.
– Jako redaktor wielu czasopism zdaję sobie z tego sprawę. Ale też musi istnieć współpraca między firmami farmaceutycznymi a naukowcami z dziedzin medycznych – nie ma innego wyjścia. W USA 60% wszystkich pieniędzy na naukę medyczną pochodzi z biznesu. Dlatego na świecie dąży się do tego, by autor jasno określał swoje powiązania z producentem ocenianego leku czy wyrobu medycznego. Jeżeli ten konflikt nie został przez niego ujawniony, to pracę należy odrzucić albo wycofać z druku.
A w polskich tytułach medycznych ujawnianie konfliktu interesów jest wymagane?
– Zazwyczaj nie, i to też powinno się zmienić. Nowe granty, które będą przydzielane przez Narodowe Centrum Nauki, będą wymagały od aplikantów dokładnego wskazania ewentualnego konfliktu interesów. Także recenzent musi stwierdzić, czy jest związany z firmą, której produkt będzie badany, albo czy zna aplikującego o grant.
Jak Pan sądzi, jaki procent ekspertów współpracujących z amerykańską agencją FDA (dopuszczającą leki i żywność do obrotu – red.) był powiązany finansowo z producentami analizowanych preparatów?
– Na pewno około 30%.
Strzał w dziesiątkę! I co Pan na to?
– Przeraża mnie to, ponieważ w wielu aspektach dopuszczenia leku do stosowania w danej jednostce chorobowej opieramy się właśnie na rekomendacjach FDA. W Polsce ten problem powiązań między firmami a ekspertami działającymi dla państwowych instytucji może wyglądać podobnie.
Tomasz Witkowski napisał książkę „Zakazana psychologia”, w której opisał dziesiątki fikcyjnych badań – naukowcy z dziedziny psychologii zmyślali, co się dało. W medycynie też są takie sytuacje?
– Oczywiście. Przykład: badanie COOPERATE. Było to pierwsze duże badanie bezpośrednio porównujące inhibitora konwertazy angiotensyny z sartanem. Miało wykazać, który z tych leków jest skuteczniejszy w leczeniu chorych z chorobą nerek. Po latach okazało się, że badanie było kompletnie wymyślone, od początku do końca. Praca została retraktowana, ale my przez ponad 6 lat opieraliśmy się na tych wynikach.
W Polsce spotkał się Pan z podobną sytuacją?
– Nie, ale domyślam się, że w wielu przypadkach wyniki mogą być sztucznie poprawiane. Dlatego bardzo ważne jest stworzenie tzw. open access – doktoraty i habilitacje będą dostępne w postaci danych szczątkowych i wówczas mało kto odważy się zmyślać.
Ustawa reformująca naukę w Polsce, która wchodzi w życie od nowego roku akademickiego, zajmuje się także kwestiami nepotyzmu. Było tego aż tak dużo, że trzeba to regulować ustawą?
– W medycynie bardzo często ojciec zatrudnia u siebie, tj. w katedrze, zakładzie czy w jednostce, syna, zięcia, córkę… Obecnie tego nie będzie można robić.
Słyszał Pan o skandalu z lekiem Avandia? (Prawie 90% badaczy oceniających działanie tego leku zachwalało go, toteż przez kilka lat producent, GSK, zarobił w USA wiele mld dolarów i dopiero w 2007 r. ujawniono, że lek zwiększa ryzyko zawału serca – red.).
– Hmm, oczywiście.
Czy to jest dowód na to, że świat nauki jest bardzo skorumpowany?
– Tak. Ale mówiąc o nieprawidłowościach, trzeba pamiętać, że coraz większa liczba naukowców pracuje zachowując reguły i kryteria.
„Sytuacja w polskiej nauce przypomina postępującą miażdżycę, co może zakończyć się udarem albo zawałem. Ale jeśli zastosuje się skuteczne leki, to choroba się cofnie” – tak mówił Pan w ub.r. tuż po objęciu teki wiceministra. A gdyby teraz spojrzał Pan na tego pacjenta, to jak oceniłby jego stan?
– Walczymy z tą miażdżycą skutecznie.
Maciej Banach – prof. nadz., prawdopodobnie najmłodszy habilitant w historii polskiej medycyny: w wieku 31 lat zdobył stanowisko profesora medycyny, a 2 lata później został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Ma na koncie ponad 250 publikacji naukowych, jest redaktorem lub naczelnym redaktorem kilkunastu pism medycznych. Sypia 3–4 godziny dziennie.