Jest 1 listopada 1997 roku. W okolicy Strzyżawy na trasie Toruń – Bydgoszcz rozpędzony peugeot wyleciał z łuku drogi prosto na drzewa. Jedno ściął, od drugiego się odbił, zatrzymał na trzecim. Ranny kierowca stracił przytomność. Gdy ją odzyska, nic nie będzie pamiętał. Siedzący obok niego pasażer, 19-letni Dawid K., wypadł przez okno. Nie przeżył.
Obaj młodzi mężczyźni wracali z Austrii. Pierwszym własnym samochodem Dawida, na którego kupno zarobił na emigracji. W Polsce zamierzał otworzyć rodzinny biznes.
Na drodze był duży ruch, wszak to Wszystkich Świętych. Ktoś wezwał pogotowie. Ludzi rozstąpili się, gdy z wozu ratunkowego wyszli lekarz (z wystającym z kieszeni fartucha stetoskopem) i sanitariusz. W kierunku pola, gdzie leżał chłopak.
Zmierzchało. Ale nawet z oddali było widać, że to sanitariusz pochylał się nad Dawidem K. Lekarz stał, z trudem utrzymując równowagę. Ci ze świadków, którzy byli najbliżej, słyszeli, jak doktor wydawał sanitariuszowi dyspozycje: – „Zobacz źrenice, uszczypnij”. „Tętno”. Chwila ciszy i uwaga lekarza: – „Tu tylko prześcieradło”. Potem lekarz chwiejąc się i potykając podszedł do rannego kierowcy; tylko tego zabrali do karetki.
Obserwujący akcję ratunkową przybliżyli się do ofiar wypadku i nagle kobieta, na którą właśnie przewrócił się lekarz erki, krzyknęła: – On jest pijany! Czuję od niego alkohol!
Załoga erki pośpiesznie odjechała z ofiarą wypadku. Na miejscu pojawiła się straż pożarna i policja z drogówki. (Trwała akcja „Znicz”.)
– On się rusza! – krzyknął strażak, przyglądający się pozostawionemu na polu Dawidowi K., do policjanta. Znów wezwano pogotowie. Ale pojawiły się trudności. Dyspozytorka tłumaczyła, że już raz wysyłali karetkę i to musi wystarczyć. Policjant zagroził, że sam sprowadzi lekarza, z pomocą patrolu. Minęła godzina, karetki nie było. Kolejna interwencja. Tym razem skuteczna, przyjechała erka z inną załogą, wszyscy byli trzeźwi. Dr Jarosław C. stwierdził śmierć Dawida K. (Sekcja wykazała przerwanie pnia mózgu.)
Podmienieni
Policja zdecydowała o przebadaniu alkomatem ekipy poprzedniej karetki. Ustalono dane lekarza Dariusza Z. i sanitariusza Leszka S.
Nie od razu wyszło na jaw matactwo załogi pogotowia ratunkowego. Policjanci nie zorientowali się, że ten drugi, trzeźwy lekarz (Jarosław C.) wziął dowód pijanego kolegi po fachu (Dariusza Z.). I że podmieniony jest również sanitariusz: Lecha S. zastąpił Wojciech M.
Alkomat nie wykazał zatem, żeby osoby legitymujące się tymi dowodami osobistymi spożywały alkohol.
Fałszerstwo nie wyszłoby na jaw, gdyby nie mieszkająca na stałe w Niemczech Ingrid J., na którą przewrócił się lekarz erki. Kobieta była zbulwersowana tym, co zobaczyła na miejscu wypadku. Chciała wiedzieć, czy wobec nietrzeźwego lekarza wyciągnięto konsekwencje.
Zatelefonowała na komendę i usłyszała, że załoga pierwszej, jak i drugiej erki była trzeźwa. J. nie ustąpiła. Namówiła policjanta z akcji „Znicz”, by pojechał z nią do stacji pogotowia, niech dojdzie do konfrontacji. Doprowadziła do ponownego badania alkomatem członków załogi erki. Gdy się stawili, kobieta z uporem twierdziła: „tego pana z brodą nie było na miejscu wypadku”. Lekarz, który przyjechał do Strzyżawy, nie miał zarostu.
Doszło do awantury, bo dyspozytorka pogotowia zapewniała, że nikogo innego nie wysyłała.
Policjanci przeszukali jednak pomieszczenia stacji pogotowia i wyciągnęli z gabinetu pijanego dr. Dariusza Z. Opierał się przed badaniem, twierdził, że nie mają prawa, jest bowiem lekarzem wojskowym. Dopiero po przybyciu żandarmerii udało się pobrać krew.
Wynik był alarmujący. Choć od wyjazdu do Strzyżawy minęło już 4 i pół godziny, poziom alkoholu we krwi wskazywał 2,2 promila. Z. twierdził, że to efekt popicia koniakiem leku na uspokojenie. Badanie w tym samym czasie alkotestem sanitariusza Lecha S. dało wynik 0,86 promila. (Pielęgniarka dwukrotnie pobierała mu krew, tłumacząc, że miejsce nakłucia niepotrzebnie posmarowano spirytusem.)
O postawieniu zarzutu fałszerstwa Jarosławowi C. przesądziła opinia grafologa.
Ścigani
Rok później Andrzej K., zrozpaczony ojciec Dawida, od prokuratora Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu dostał odpowiedź na skargę:
„(…) Twierdzenie o wielu uchybieniach w postępowaniu jest gołosłowne. Mając na uwadze tragiczne dla Pana skutki wypadku drogowego w okolicach Strzyżawy – śmierć syna – nie stwierdzono jednak, by stan trzeźwości sanitariusza Lecha S. miał na to wpływ.
W toku dochodzenia przeciwko kpt. dr. Dariuszowi Z. nie zebrano materiału, który nasuwałby podejrzenie, że Lech S. popełnił przestępstwo. Sanitariusz z uwagi na wykonywanie przez niego wyłącznie czynności technicznych, pozostających pod pełną kontrolą lekarza, nie jest podmiotem, o którym mowa w art. 147 par. 2 k.k.
Zachowanie polegające na wprowadzeniu się przez niego w stan nietrzeźwości i wykonywanie w tym samym czasie czynności stanowi wykroczenie; organem powołanym do ścigania takich zachowań jest policja, nie prokurator. Prokurator nie miał obowiązku badania przyczyn rozbieżności między wynikiem badania krwi na zawartość alkoholu a wynikiem podobnego badania przy użyciu alkomatu”.
Andrzej K. nie pogodził się ze stratą syna. Na miejscu wypadku postawił krzyż z tablicą: „W tym miejscu umierał człowiek, po którego przyjechało pijane pogotowie ratunkowe. Oby nigdy więcej alkohol nie był ważniejszy od ludzi czekających na pomoc”.
Upływ czasu nie ukoił rozpaczy ojca. Nie mogąc się doczekać skazania lekarza i sanitariusza, z planszą „Bydgoska ośmiornica …” pikietuje przed MON i szpitalem wojskowym w Bydgoszczy, który zatrudnia dr. Dariusza Z. jako anestezjologa. Pojawił się też na bydgoskim rynku z trumną na kółkach i zdjęciem Dawida. Na swoim blogu podał nazwiska osób, które jego zdaniem pomagały w fałszowaniu wyników badania na zawartość alkoholu we krwi. Twierdził, że doszło do manipulacji z wpisami w dzienniku ambulatorium pogotowia.
Z satysfakcją odnotował, że samorząd lekarski ukarał dr. Dariusza Z. naganą, a wojsko pozbawiło go munduru. Ale nie mógł pogodzić się z faktem, że Leszek S. nadal jeździ w zespole reanimacyjnym pogotowia. Prześledził każdy krok na drodze zawodowej sanitariusza, którego uważał za oszusta. Wkrótce nadarzyła się okazja, by zawiadomić o tym miejscową prasę.
Bo Leszek S. był podejrzany o paserstwo. Wraz z właścicielem parkingu pod Bydgoszczą kupił bez umowy i dokumentów kradzione renault na niemieckich tablicach. Samochód został ukryty na wsi i rozebrany na części.
Mimo że obaj podejrzani nie przyznali się do winy, proces się odbył. Sąd skazał Leszka S. na rok pozbawienia wolności, zawieszając warunkowo wykonanie kary, i grzywnę.
Andrzej K. czekał jeszcze na wyrok sądu w sprawie składania fałszywych zeznań przez załogę erki. Proces trwał 4 lata, aż Sąd Rejonowy w Bydgoszczy ogłosił wyrok: S. został skazany na 8 miesięcy w zawieszeniu na 2 lata.
Dr. Dariusza Z., choć był już karany za wykroczenie – picie alkoholu w czasie pracy – sąd uznał winnym tego, że wysyłając na badanie alkomatem kolegę chciał wyłudzić poświadczenie nieprawdy. Oskarżony dostał karę 1,5 roku pozbawienia wolności – w zawieszeniu. Stracił też pracę w szpitalu wojskowym.
Andrzej K. nie zaprzestał interesowania się losem lekarza, który w jego przekonaniu zostawił nieprzytomnego Dawida na polu, bez pomocy. Wytropił Dariusza Z. w Kutnie, jako wicedyrektora w publicznym szpitalu. Skontaktował się z jego przełożonym i sprawił, że nie przedłużono mu kontraktu. Kolejnym miejscem pracy „ściganego” anestezjologa był szpital prywatny.
„Niedawno dostałem informacje – napisał w internecie Andrzej K. – że Z. nie pojawił się na planowanym zabiegu, tylko zatelefonował, iż na stałe wyjeżdża za granicę”.
Na tym trop się urwał, ale pan K. dalej pisał na czatach, że „Anestezjolog Dariusz Z. (w oryginale pełne nazwisko) okrył się hańbą na całą Polskę. (…). Gdy brał dyżury w Pogotowiu Ratunkowym w Bydgoszczy, dopuścił się potwornych przestępstw. Czuł się wyjątkowo bezkarny i pewny siebie, bo pochodził z wojskowej rodziny o silnych korzeniach w Polskim Wojsku Ludowym”. (Tu dane o ojcu i bracie – HK).
Z czasem listę ściganych pracowników stacji pogotowia ojciec ofiary wypadku rozszerzył o dyspozytorkę Grażynę G. Oskarżył ją o fałszowanie dokumentacji z dyżuru w Święto Zmarłych 1997 r. „To ona aktywnie uczestniczyła w przestępczym procederze zorganizowanej grupy przestępczej w sprawie Strzyżawy. Poświadczała nieprawdę w dokumentach medycznych z dyżuru, dopisywała kłamstwa, a gdy usłyszała od policjanta, że ma wysłać lekarza, bo ofiara wypadku uznana za zmarłą daje oznaki życia, powiedziała, że nie ma zamiaru”.
Grażyna G. nigdy nie miała postawionych jakichkolwiek zarzutów prokuratorskich w związku ze śmiercią Dawida K.
Nie do wglądu
Możliwe, że z biegiem lat Andrzej K. zaniechałby ścigania domniemanych przestępców: lekarza i sanitariusza. Zwłaszcza że ten pierwszy opuścił Polskę. Ale, niestety, 14 lat po wypadku pod Strzyżawą o Leszku S. napisał Express Bydgoski, że właśnie skazano go na 1,5 r. pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata za udział w aferze korupcyjnej.
Sanitariusz, który w międzyczasie awansował na ratownika pogotowia, pośredniczył między pacjentami a lekarzem Januszem G., wystawiającym za łapówki lewe zaświadczenia.
Andrzej K. przypomniał sobie, że w 1997 r. Leszek S. tłumaczył w sprawie śmierci jego syna, że nie pojechał od razu na badanie alkomatem, bo w pogotowiu miał pod opieką 82-letnią chorą. Podał jej dane, a gdy sąd chciał ją przesłuchać, okazało się to niemożliwe z uwagi na liczne dolegliwości kobiety. Na procesie wyszło na jaw, że S. użył danych osobowych pacjentki z innej erki, a zaświadczenie o rzekomej chorobie wystawił dr Janusz G., dobry znajomy sanitariusza. „Mam dowód – konkludował K. na swoim blogu – w pogotowiu jest sitwa i dlatego nie można dojść prawdy, jak było z Dawidem w ostatnich godzinach jego życia. Dlaczego dyr. WSPR nadal zatrudnia kogoś, kto miał konflikty z prawem?” – pytał.
Z blogu ojca Dawida wiadomo, że był z tym pytaniem (a raczej ostro sformułowaną pretensją) u dyrektora WSPR, którego notabene przedstawił wcześniej jako lekarza o nieukończonej specjalizacji. Ten odmówił Andrzejowi K. wglądu do dokumentacji z dyżuru 1 listopada 1997 r.
Zwrócił się więc o wstawiennictwo do szefa Prokuratury Wojskowej w Poznaniu, który poprosił dyrektora Stacji, aby udostępnił Andrzejowi K. raporty z dnia, w którym zginął jego syn, wszak jako ojciec występujący w imieniu zmarłego ma status pokrzywdzonego.
Dyrektor odmówił, powołując się na obowiązek przestrzegania praw pacjenta i ustawę o zozach. Andrzej K. skomentował to na swym blogu: „pajęcze sieci bydgoskiej ośmiornicy sięgają nawet do silnych struktur wojskowych.” Nadal domagał się zwolnienia z pracy ratownika S.
Zamiast mediatora psychiatra
W tej sytuacji dyrektor WSPR wydał oświadczenie (które bez skutku usiłował opublikować w broniącym Andrzeja K. Expressie Bydgoskim), że jedynymi organami, które mogą zakazać wykonywania zawodu medycznego są sądy, a kwestie zwolnienia zatrudnionych reguluje Kodeks pracy.
Ewentualne przestępstwa pracownika WSPR nie zostały popełnione w związku z wykonywanym zawodem, sąd nie poinformował też WSPR o skazaniu Leszka S. Ustawy o zakładach opieki zdrowotnej oraz o państwowym ratownictwie medycznym nie dają zaś pogotowiu ratunkowemu prawa do żądania świadectwa o niekaralności od każdego pracownika, jak to się dzieje w przypadku funkcjonariuszy publicznych. Wbrew temu, co twierdzi Andrzej K., ratownik nie jest bowiem funkcjonariuszem publicznym.
Poza tym – i to był drugi powód publicznej wypowiedzi dyrekcji pogotowia – „Jednostkowe wydarzenie sprzed 14 lat nie może być traktowane jako okazja do ciągłego szkalowania WSPR”.
Biegli sądowi stwierdzili, że fakt nagannego udzielenia pomocy kilkanaście lat wcześniej przez lekarza i sanitariusza będących pod wpływem alkoholu nie miał związku ze śmiercią Dawida. Obaj winni zostali ukarani, skazanie zatarło się wiele lat temu. Od tego czasu w WSPR zmieniło się kierownictwo, tryb nadzoru, a nawet siedziba. Stacja uzyskała 2 certyfikaty jakości, dysponuje nowoczesnym sprzętem, ma możliwość monitorowania akcji ratunkowej za pomocą technologii GPS sprzężonej z zaawansowanym systemem informatycznym. W ub. roku na blisko 5 tys. wyjazdów zdarzyły się raptem 2 skargi, w tym jedna nieuzasadniona, od osoby chorej psychicznie.
Express Bydgoski oświadczenia dyrektora stacji nie wydrukował (ale omówił na łamach). Przypomniał, że w Okręgowej Izbie Pielęgniarek i Położnych toczy się w sprawie Leszka S. postępowanie przed rzecznikiem odpowiedzialności zawodowej. Nikt nie ma tam wątpliwości, że – na zdrowy rozum – ratownik medycyny to zawód zaufania publicznego, wszak wchodzi on do mieszkań osób chorych i bezradnych.
Andrzej K., osamotniony dotąd w atakowaniu załogi pogotowia, zyskał wreszcie poważnego sojusznika. Dla dyrekcji WSPR tego było już jednak za wiele i… skierowała sprawę o ciągłe pomawiania w trybie prywatnym do sądu.
Aby wesprzeć akt oskarżenia, zlecono doktorowi psychologii ekspertyzę wpisów w internecie Andrzeja K. pod kątem występowania u niego psychozy pieniacza. Opinia ma wesprzeć wniosek o nakazanie przymusowych badań sądowo-lekarskich pozywanego przez biegłego psychiatrę w celu oceny poczytalności.
Na forum dyskusyjnym ojca Dawida znalazł się anonimowy wpis: „Jeśli czujesz się obrażany działaniami Andrzeja K., prześladowany, poddawany działaniu stalkingu lub chociażby zniesmaczony, daj temu świadectwo. Zapraszam”.