Nadal nie znamy programu, jaki chciałby wprowadzać nowy minister zdrowia. Pewnie część z jego zamierzeń jest jeszcze ukryta, ponieważ jest materią negocjacji z Porozumieniem Rezydentów. Jednakże niektóre wypowiedzi ministra Łukasza Szumowskiego, np. przed Komisją Zdrowia czy w niezbyt częstych wywiadach dla mediów pozwalają domniemywać, co będzie dla ministra ważne.
Wydaje się, że idée fixe nowego ministra będzie innowacyjność implementowana do systemu. Widać w tym rękę premiera Mateusza Morawieckiego, chociażby przez włączenie do resortu nowego wiceministra odpowiedzialnego za informatyzację czy nowych członków Gabinetu Politycznego, wywodzących się w większości z Ministerstwa Rozwoju. Nie negując idei, chciałbym jednak odrobinę popolemizować z projektami, które już przedstawił minister Szumowski.
Na początek sama informatyzacja. Nie ulega wątpliwości, że przespaliśmy wiele lat, a przez – powiedzmy sobie szczerze – nieudolność CSIOZ w latach ubiegłych zmarnowaliśmy wiele pieniędzy. Niski poziom informatyzacji systemu jest jedną z przyczyn jego niskiej efektywności. Ale trzeba jednak na początku wskazać główne miejsca wymagające naprawy. Teza, że trzeba w NFZ zbudować odpowiednie struktury zajmujące się analityką, tzn. przeprowadzającą odpowiednie analizy i wyciągającą adekwatne wnioski dotyczące alokacji środków, jest jak najbardziej słuszna. Ale najpierw trzeba NFZ wyposażyć w odpowiednie środki umożliwiające utworzenie takich struktur.
Już wielokrotnie podnoszono, że NFZ jest bardziej niedofinansowany niż utrzymywane przezeń szpitale i przychodnie. NFZ jest instytucją ubezpieczeniową, która musi dysponować środkami potrzebnymi do swojej racjonalnej działalności. W przypadku ubezpieczycieli komercyjnych koszty własne wynoszą zazwyczaj kilka, kilkanaście procent, w przypadku NFZ według Planu Finansowego na 2018 rok jest to 0,94%. Umówmy się, że albo wyposażymy NFZ w środki finansowe umożliwiające jego sensowną działalność, albo nie oczekujmy od niego prawidłowego nadzoru nad systemem. Ale w takim przypadku należy to zrealizować, a nie obawiać się kolejnych artykułów w tabloidach.
Drugim elementem jest sama informatyzacja szpitali i przychodni. Aby uzyskać nie tylko przepływ informacji rozliczeniowych, ale też powszechny dla świadczeniodawców dostęp do informacji o pacjencie, należy wyposażyć w odpowiednie hardware i software setki szpitali i tysiące przychodni. Tymczasem informatyzacja podmiotów leczniczych jest nadal niekompletna i wymaga olbrzymich nakładów. Jeżeli państwo nie wesprze finansowo chociażby tylko podmiotów publicznych w dostosowaniu swoich systemów informatycznych do potrzeb, to o informatyzacji systemu możemy zapomnieć.
Prace nad platformami wymiany danych są nadal w powijakach i utworzenie ich, a także uzyskanie ich funkcjonalności poprzez dostosowanie się świadczeniodawców do możliwości korzystania z nich, to program na lata i wydatki rzędu może nawet paru miliardów złotych. Nie zarzucając pracy nad nimi, może lepiej byłoby na razie skorzystać z systemu testowanego przed ponad 15 laty przez Andrzeja Sośnierza w Śląskiej Kasie Chorych. Niech pacjenci noszą ze sobą karty, na których będą zapisane wszystkie zdarzenia medyczne, ale też wykonane badania i ordynowane w tym czasie leki. To już byłaby wystarczająca, ale też niezbędna informacja dla każdego lekarza. To akurat można zrobić dość szybko i stosunkowo niskim kosztem.
Minister widzi podstawową słabość systemu, a mianowicie niedobór kadr medycznych. I chwała mu za to. Ale propozycja zaradzenia temu przez wprowadzenie sekretarek medycznych jest dosyć ambarasująca. Po pierwsze sekretarki medyczne to instytucja już teraz powszechna. Po drugie zastanawiam się, co one miałyby dodatkowo robić. Aby ten pomysł był sensowny, należałoby ustalić zakres obowiązków, do których byłyby one uprawnione. Rozumiem, że byłby on szerszy niż obecne umocowania. Czy miałoby to być zbieranie wywiadów z pacjentami według obowiązującej checklisty, czy analogiczne pisanie przebiegów? Czy dopuszczalne byłoby w związku z tajemnicą lekarską spisywanie przez nie do historii choroby informacji rejestrowanych przez lekarza na dyktafonach? Bez odpowiedzi na te pytania trudno traktować tę propozycję nadmiernie poważnie.
Kolejną propozycją ministra na usprawnienie systemu i oszczędności jest wprowadzenie grup zakupowych. Minister Łukasz Szumowski podnosi, że do dominującej liczby przetargów w Polsce przystępuje tylko jeden oferent, zaś dodatkowo szpitale w większości są zbyt słabym kontrpartnerem dla wielkich koncernów, co powoduje, że kupują one drogo. Obserwacja słuszna, ale wnioski chyba nie do końca.
Przyczyną przystępowania do przetargów tylko jednego oferenta są przecież najprawdopodobniej zapisy w SIWZ, choć nie można wykluczyć zmów pomiędzy potencjalnymi oferentami dzielącymi się rynkiem. Ale najważniejszym wyznacznikiem poziomu oferowanych cen jest zdolność płatnicza szpitala. Jeżeli jego płynność finansowa jest dobra, to uzyskuje on niższe ceny, jeżeli zła, to potencjalni dostawcy to ryzyko wliczają sobie w cenę i oferują ją odpowiednio wyższą. Stąd grupy zakupowe są możliwe tylko w przypadku szpitali o podobnej sytuacji finansowej. Tworzenie grup zakupowych nie jest żadną nowością. Na Dolnym Śląsku już takie próby podejmowano, ale nie powiodły się właśnie z powodu zróżnicowanej sytuacji finansowej szpitali.
Rozwiązaniem tego problemu byłoby przeprowadzenie ustawy o wyrobach medycznych, nad którą prace trwały od początku obecnej kadencji sejmu. Ustawa ta, analogicznie do ustawy refundacyjnej, wprowadziłaby ceny urzędowe wyrobów medycznych, a przez to zunifikowałaby koszt zakupów. Niestety, z wielu powodów prace nad ustawą utknęły w miejscu.
Nie jest moim celem krytykowanie ministra Szumowskiego. Możliwe, że ustalenia z Porozumieniem Rezydentów okażą się bardzo obiecujące, a wtedy nie będzie miejsca na narzekanie. Niemniej jednak obecnie przedstawiane pomysły raczej żadnym panaceum nie będą.