SZ nr 17–25/2014
z 13 marca 2014 r.
Nieznośna bezczynność resortów
Rzecznik praw obywatelskich prof. Irena Lipowicz czuje się ambasadorem osób najsłabszych. Lista jej priorytetowych zadań jest naprawdę długa. Aby ją zrealizować, potrzebuje bezwzględnej współpracy i otwartości wielu ministrów.
Fot. ANDRZEJ KACPRZAK Iwona Schymalla: Jak z perspektywy rzecznika praw obywatelskich wygląda praworządność w Polsce? prof. Irena Lipowicz: Na pewno jesteśmy krajem, w którym podstawowe prawa i wolności są respektowane. To nie znaczy jednak, że nie istnieją przy tym liczne problemy i dysfunkcje. Mogę wskazać przykładowo na takie obszary, których stan należałoby określić jako bardzo niezadowalający z punktu widzenia Rzecznika Praw Obywatelskich. Chodzi o sytuację osób skrajnie biednych, w tym osób bezdomnych. Kolejna grupa problemów wiąże się ze złym położeniem osób chorych psychicznie. Są też liczne środowiska i grupy społeczne, gdzie wielu obywatelom towarzyszy tzw. bezradność życiowa, znaleźli się w trudnej sytuacji (nie zawsze z własnej winy), ale na pewno wymagają pomocy i lepszego wsparcia ze strony państwa.
I.S.: Wspomniała Pani o trzech obszarach, w których stan realizacji praw obywatelskich jest niezadowalający. Jak często przychodzą skargi związane z dostępem do leczenia, z niewłaściwą opieką medyczną?
I.L.: W dziedzinie ochrony zdrowia mamy do czynienia z pewnym chaosem i niekonsekwencją regulacji po stronie rządu oraz z poczuciem opuszczenia i krzywdy po stronie wielu ludzi. Dlatego do Biura Rzecznika wpływa bardzo wiele skarg z tego obszaru. Przyczyny wszystkich problemów nie można doszukiwać się tylko w braku pieniędzy. Zbyt często prawa pacjentów są po prostu spychane na dalszy plan. Brakuje też chyba chęci współpracy, tymczasem przy wypracowaniu rozwiązań powinien być brany pod uwagę głos pacjentów i ich organizacji. W Ministerstwie Zdrowia nie ma nawet departamentu praw pacjenta! Dokonano pewnego „outsourcingu” tego obszaru do Biura Rzecznika Praw Pacjenta, którego kompetencje są jednak mocno ograniczone, jest on raczej wyspecjalizowanym pełnomocnikiem rządu, a nie organem niezależnym powoływanym przez parlament.
I.S.: Niedawno rozmawiałam z panem Jackiem Gugulskim, prezesem Koalicji Pacjentów Onkologicznych, który powiedział, że pacjenci w Polsce są skazani na ciągłą walkę o prawo do leczenia. W innych krajach organizacje pacjentów są silnymi grupami nacisku, które mogą zmieniać prawo.
I.L.: Zgadzając się co do meritum z panem prezesem, zachowuję tu jednak pewną ostrożność, ponieważ w Polsce mamy fatalną ustawę o lobbingu. Oficjalnie jest tylko około 30 podmiotów lobbujących w parlamencie, w co ciężko uwierzyć. Pozostaje cała sfera kontaktów nieformalnych, gdzie brakuje reguł komunikowania się z lobbystami. Dlatego również w przypadku grup nacisku w dziedzinie ochrony zdrowia trzeba zachować dystans i przyjrzeć się, czy pacjenci nie są tu manipulowani przez koncerny farmaceutyczne przy okazji kwestii refundacji określonych leków. Tak się już często dzieje na Zachodzie i u nas też mogą zdarzać się podobne sytuacje. Oczywiście to nie podważa faktu, że w większości przypadków mamy do czynienia ze wspaniałymi, ideowymi organizacjami, które wyrażają rzeczywiste interesy i odczucia pacjentów, a ich zdanie powinno być brane pod uwagę. Ludzie chorzy oczekują dzisiaj prawdziwego partnerstwa, dzięki postępowi technologicznemu i komputeryzacji wiedzą o wiele więcej niż w ubiegłych dziesięcioleciach i chcą być traktowani poważnie.
I.S.: Partnerstwo jest ograniczane już na poziomie języka. Przestaliśmy już być pacjentami, a zaczęliśmy być świadczeniobiorcami. Nie ma relacji pacjent–lekarz opisanej przez zasady etyki?
I.L.: Zajmuję się prawem administracyjnym naukowo. Od dawna mówimy w naszej dziedzinie, że istnieją granice prywatyzacji. W służbie publicznej relacja świadczenie–klient to pokłosie „thatcheryzmu”, kierunku w Europie już dawno przebrzmiałego. Był on modny w latach 90. ubiegłego wieku gdzieś do roku 2000. My w zakresie „faktów prawnych” doganiamy coś, co na zachodzie Europy jest już nieaktualne. Pacjent ma być partnerem, a nie klientem.
I.S.: Jak Pani ocenia jakość współpracy między Urzędem Rzecznika Praw Obywatelskich a Ministerstwem Zdrowia?
I.L.: Są w rządzie ministrowie, z którymi stosunki układają się zupełnie przyzwoicie, i tacy, z którymi współpraca jest bardzo trudna. Niestety, relacje mojego urzędu z Ministerstwem Zdrowia pod względem rzeczowej reakcji na składane wnioski i otwartości na dyskusję układają się fatalnie. Za przykład może posłużyć odpowiedź na moje wystąpienie z 2013 r., w którym sprecyzowałam wątpliwości dotyczące obowiązków wytwórców i ich autoryzowanych przedstawicieli wprowadzających wyroby medyczne do obrotu. W ustawie ta bardzo ważna dla lekarzy i pacjentów kwestia została uregulowana źle, w sposób niejasny, wadliwy, wskazałam więc ministrowi, które fragmenty wymagają poprawy. Niestety, dostałam odpowiedź ogólną i wymijającą, bez rzetelnego ustosunkowania się do sprawy i wskazania choćby terminów ewentualnych prac legislacyjnych. A to narzuca prawo obywatela do przyzwoitej administracji.
I.S.: Jak interpretować takie działanie MZ?
I.L.: To wyraz lekceważenia, który dodatkowo oznacza narażenie skarbu państwa na straty. Przecież to właśnie resort ma obowiązek zapewnić porządną podstawę prawną podejmowanych działań. Innym przykładem takich zaniedbań jest funkcjonowanie instytutów medycznych. W jednym z wystąpień nawiązaliśmy do wyników kontroli NIK-u, który negatywnie ocenił działanie Ministerstwa Zdrowia w zakresie nadzoru sprawowanego nad instytutami medycznymi. To są zaniedbania oczywiście niejednego ministra, poprzednicy też mają wiele na sumieniu. Pozostaje ponadto patologiczna relacja między ministerstwem i NFZ. Z jednej strony mamy „karłowaty” resort, a z drugiej olbrzyma finansowego, tymczasem to minister może jedną decyzją usunąć szefa NFZ. Mieliśmy już tego przykłady. Sama koncepcja gigantycznego NFZ okazuje się zresztą ułomna.
I.S.: Miarą cywilizacji i ludzkich postaw oraz przestrzegania prawa jest nasz stosunek do osób z zaburzeniami psychicznymi. Nie rozumiem, dlaczego nie zostały zrealizowane cele Narodowego programu ochrony zdrowia psychicznego. Pani w tej sprawie również pisała. Odpowiedź także była arogancka?
I.L.: Przy sprawach osób chorych psychicznie mamy do czynienia ze „zmową” bezczynności kilku resortów. Prosiłam ministra sprawiedliwości o to, by każda osoba kierowana na przymusowe leczenie psychiczne miała prawo do pełnomocnika z urzędu. Nie doczekałam się. Ma go, i słusznie, osoba, która mając zaburzenia psychiczne, popełniła ciężkie przestępstwo i jako sprawca podlega weryfikacji odpowiedzialności i zbadaniu poczytalności. Jeśli chory psychicznie nie zrobił nic złego, nie ma prawa do pełnomocnika z urzędu, wysłuchania go w tak istotnej dla niego sprawie, jak na przykład, przedłużenie przymusowego pobytu w zakładzie psychiatrycznym. Mamy tu również inny problem. Rząd z parlamentem zgodził się na uchwalenie Narodowego programu ochrony zdrowia psychicznego, który ma moc prawną, ale można odnieść wrażenie, że minister zdrowia bojkotuje te ustalenia, wypowiada im posłuszeństwo i nie realizuje założonych w programie celów. Z podobnie niezrozumiałą bezczynnością mieliśmy do czynienia w związku z kartą ubezpieczenia zdrowotnego, której wprowadzenie jest w interesie państwa, bo służy oszczędności i przejrzystości działań. Przez 10 lat, mimo zmieniających się szefów resortu zdrowia, nie zrealizowano tego, wynikającego z ustawy, obowiązku. Wielokrotnie wskazywałam też ministrowi, że jego pracownicy naruszają prawo i wydają złe przepisy, które np. narażają lekarzy i farmaceutów na spędzenie nocy wigilijnej przy komputerze i śledzeniu aktów normatywnych. Jeśli minister nie ma mocy sprawczej i nie jest w stanie zadbać o odpowiedni czas wprowadzenia zmian w przepisach, to najwyższa pora, aby głęboko przemyślał sens swojego dalszego działania i zrewidował styl zarządzania resortem.
I.S.: Może wynika to z tego, że problemy zdrowotne Polaków nigdy nie były politycznym priorytetem rządów? Pojawiające się w tej sferze problemy rozwiązywano na zasadzie gaszenia pożaru, a nie długofalowej polityki, która mogłaby likwidować kolejki czy ograniczać limity
I.L.: Rzeczywiście wola polityczna jest tu ważna. Przez dziesięciolecia kolejni ministrowie zdrowia potrafili swoim premierom tłumaczyć, że tak już musi być – nie ma pieniędzy i inaczej się nie da. Obecnie powinniśmy sprawę postawić inaczej – tak dalej być nie może. Choćby dlatego, że wzrosła świadomość pacjentów, teraz wiedzą, czego mogą żądać. I tym bardziej czują się sfrustrowani, gdy nie są w stanie przezwyciężyć niektórych absurdów. Przykład: młody człowiek zapadł na chorobę rzadką. Znalazł lek, który trzeba dawkować jako wlew do organizmu raz w miesiącu. Pozwala mu to normalnie pracować i funkcjonować. Nawiązał kontakt z innymi osobami w Europie, które tak jak on cierpią na tę chorobę. Tyle że w Europie wszyscy ci znajomi chorzy dokonują wlewu leku w domu, np. po pracy. On zaś, aby to zrobić w Polsce, musi być skierowany do szpitala na 3–4 dni. To go denerwuje, bo zdaje sobie sprawę, że zbędnie zajmuje szpitalne łóżko, mógłby z niego skorzystać ktoś bardziej potrzebujący. Przez kilka dni w każdym miesiącu musi jednak tkwić w szpitalu, choć nie jest to oczywiście dobrze widziane przez jego pracodawcę. Takich przykładów, takich spraw wpływa do rzecznika ogromna ilość. I każdy z żalem do kolejnych ministrów zdrowia o to, że w takich przypadkach brak jest nie pieniędzy, ale dobrej organizacji. Brak odpowiedniej wrażliwości i wysłuchania pacjentów znających najlepiej istniejące absurdy. Trochę się zmienia m.in. wskutek działania Jurka Owsiaka i Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Dzięki tej jednodniowej akcji 42 oddziały geriatryczne zostały odświeżone, odmalowane i wyposażone w łóżka sterowane pilotem i inny potrzebny sprzęt medyczny. W ramach tej akcji udało się zmienić los także dwóch oddziałów psychiatrycznych. Nastąpiła w nich prawdziwa „zmiana cywilizacyjna”. Ale to nie zmienia faktu, że odziały psychiatryczne w naszym kraju w dalszym ciągu pozostały najgorszymi miejscami, do jakich chory może trafić!
I.S.: Brała Pani udział w kongresie poświęconym zdrowemu starzeniu się. Czy jesteśmy przygotowani do wyzwań demograficznych? Czy starsi ludzie mają szansę w najbliższych latach na godne życie?
I.L.: Od momentu objęcia stanowiska rzecznika praw obywatelskich jest to jeden z moich urzędowych priorytetów. Mogę powiedzieć z całym przekonaniem, że z całym moim zespołem staramy się robić absolutnie wszystko, co możliwe w tej sprawie. Rozpatrujemy skargi, towarzyszymy ludziom w sądzie, składamy wnioski do Trybunału Konstytucyjnego, organizujemy seminaria naukowe i podejmujemy akcje społeczne. Wnioski z naszych działań przekazaliśmy w postaci rekomendacji do parlamentu, rządu i administracji samorządowej. Wskazujemy wyraźnie, co należy zrobić, aby życie osób starszych w Polsce było inne, lepsze. Niestety, i tutaj czasami brakuje zrozumienia w podstawowych sprawach. Dość świeżym przykładem jest likwidacja fantastycznego oddziału dziennej pomocy psychiatrycznej „Zielony Dół” w Krakowie, prowadzonego przez prof. Andrzeja Cechnickiego. Mimo deklarowanego wznowienia działalności, wojewoda nie odtworzył tego ośrodka. Cieszę się, że Kraków ma ambicje zostać stolicą olimpijską, ale nie cieszę się, że nie stać go na porządne schronisko dla bezdomnych ludzi i zapewnienie odpowiedniego wsparcia osobom starszym. I tak prawie w całym kraju: mamy piękne strategie, organizowane są konferencje i debaty, ale niestety potem brakuje woli działania lub pieniędzy. Swoją drogą, musimy zdecydowanie bardziej zadbać o kontrolę wydatkowania środków, które zgodnie z prawem i założonym celem powinny służyć zapewnieniu podstawowych potrzeb osobom starszym. Nie stać nas zarówno na pozostawanie biernym wobec marnotrawienia środków i ignorancję administracji, jak i na marnowanie tego potencjału energii, doświadczenia oraz chęci działania, który reprezentują seniorzy.
I.S.: Pisała Pani wielokrotnie m.in. do ministra zdrowia w sprawie limitowania świadczeń w leczeniu onkologicznym. Jakie zmiany należy wprowadzić w tej kwestii?
I.L.: Nie dyktuję rządowi i ministrowi, jak prowadzić politykę zdrowotną. Są za to odpowiedzialni przed parlamentem i społeczeństwem. Ja wskazuję tylko na przypadki chaosu, nierzetelności czy niewłaściwego działania. Kolejny przykład – Centrum Onkologii w Bydgoszczy bardzo fachowo ratuje ludzkie życie, a resort zdrowia nie potrafi pomóc i określić, w jakim zakresie należy zwrócić tej placówce środki za tzw. świadczenia ponadnormatywne. Dodatkowo minister chce wydać blisko milion złotych na wydrukowanie elektronicznych wersji historii choroby, aby udowodnić, że nie wszystkie świadczenia były konieczne dla ratowania ludzkiego życia, choć wyrywkowa kontrola sądowa historii choroby potwierdziła taką konieczność. To niezrozumiały sygnał od administracji rządowej. Bo przecież dążyliśmy do tego, żeby świetne szpitale, takie jak właśnie bydgoski, „przyciągały” i leczyły chorych. Potrzebujemy transparentnego systemu i ścisłej współpracy z pacjentami. Choroby onkologiczne są straszne, ale sukcesy medycyny w ich leczeniu są bardzo duże. Mamy sporą grupę osób, które jako chorzy mogłyby korzystać z radioterapii i jednocześnie pracować. To wymaga jednak zmiany w prawie pracy, dodania np. specjalnego urlopu na chemioterapię. Wówczas damy takim ludziom możliwość pozostania na rynku pracy. Mamy urlopy macierzyńskie/tacierzyńskie, stwórzmy urlopy wymagane na terapię – udokumentowane świadczenie, pobierane w domu lub w klinice. Ale by to zrobić, wymagana jest współpraca ministra zdrowia z ministrem pracy…
I.S.: To niezwykle ważne, zwłaszcza że coraz częściej pojawia się problem aktywizacji zawodowej osób chorych, także z zaburzeniami psychicznymi. Dla właściwie leczonych chorych jest przecież dostępny otwarty rynek pracy, a nie tylko zakład pracy chronionej. Wolny rynek pracy jest dla tych chorych bardzo ważny, pozwala im, pozostając w swoim środowisku, nie wypaść z dotychczas pełnionych ról społecznych.
I.L.: Są miasta w Polsce, np. Gdynia z prezydentem Szczurkiem, które to rozumieją. Miasto zdaje sobie sprawę z tego, że osoby z niepełnosprawnością intelektualną na drapieżnym rynku pracy nie mają zwykle szans. Dlatego rezerwują dla nich pracę przy obsłudze miejskich punktów ksero, stosując tzw. klauzulę socjalną. Dzięki temu otrzymują wynagrodzenie zamiast rent, wychodzą z domu, są wśród ludzi, mają przyjaciół i swoje środowisko, a przede wszystkim czują się potrzebni. Dlaczego inne miasta nie proponują takich rozwiązań? Robi się moda na budżety obywatelskie, spróbujmy skierować je w tę stronę. Które miasto umieściło w budżecie propozycję środowiskowego ośrodka pomocy dla chorych psychicznie? Nie widziałam jeszcze takiego przypadku. Jesteśmy w tym zakresie mocno spóźnieni w Europie, a to wstyd.
I.S.: Eksperci twierdzą, że z wyjątkiem dwóch rzadkich nowotworów każdy chory onkologicznie może umierać już bez bólu.
I.L.: Uważam to za fundament, który być może zmieniłby niejeden punkt widzenia w dyskusji o eutanazji. Okazuje się, że największy lęk związany z umieraniem to lęk przed bólem i cierpieniem. Mój apel m.in. do Czytelników „Służby Zdrowia” jest taki: abyśmy zmienili podejście do paliatywnych środków opieki oraz metod walki z bólem nowotworowym i uczynili z tego kluczową kwestię. Czuję się ambasadorem osób najsłabszych, których głos jest najcichszy. Są nimi właśnie ludzie umierający. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego w Polsce morfinę, która nie jest najdroższym lekiem, podaje się umierającym trzy razy rzadziej niż np. w Czechach, dziewięć razy mniej niż w Niemczech? Musimy wyegzekwować dla chorych prawo do umierania bez bólu. Chcę m.in. z Caritasem zorganizować społeczną debatę na temat medycyny paliatywnej.
I.S.: Na koniec chciałam zapytać o skuteczność Pani działań przy spotykanej na co dzień arogancji? Czy to nie zniechęca?
I.L.: Nigdy się nie zniechęcam. Zawsze walczymy do końca i często wygrywamy sprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym. Nawet jeśli z jednym ministrem przegram, to z następnym może się dogadam. W przypadku obecnego resortu zdrowia moja irytacja i krytyka dotyczy jednak absolutnych podstaw. Ponieważ poziom mojej cierpliwości został przekroczony, syntetycznie wszystkie moje zastrzeżenia dotyczące tego resortu przedłożyłam premierowi. W najbliższym czasie spotkam się też z prezydium Senatu. Jest iskierka nadziei, że Senat i Komisja Praw Człowieka podejmą sprawy, które są najpilniejsze do rozwiązania, zwłaszcza że mają możliwość przekształcania ich w konkretne rozwiązania legislacyjne.
I.S.: Jaką rolę w Pani działaniach może spełnić samorząd lekarski?
I.L.: Z wielką wdzięcznością mówię o lekarzach, którzy współpracują z organizacjami pacjentów i są niezwykle wrażliwi na ludzką krzywdę. Samorządowi lekarskiemu, który doskonale spełnia rolę reprezentanta środowiska, sygnalizowałam jednak już wielokrotnie, że w społeczeństwie narasta frustracja z tego powodu, że mimo napływających stale informacji o błędach lekarskich i nieuczciwym zachowaniu mamy „śladową” liczbę lekarzy odpowiadających w ramach odpowiedzialności dyscyplinarnej (trzysta przypadków na całą Polskę). „Czarne owce” są rzecz jasna w każdym środowisku, jeśli jednak nie zostaną odpowiednio ukarane lub wydalone z zawodu, to wpływają negatywnie na wizerunek wszystkich. Mój apel do samorządów zawodowych jest więc taki: jeśli szybko nie naprawicie systemu odpowiedzialności dyscyplinarnej, to opinia publiczna zwróci się przeciwko wam. Widzę bowiem, jak narasta poczucie bezsilności i gniew w tym zakresie. Nie można dopuścić, aby dosięgnął on tych, którzy pracują ciężko i uczciwie.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?