Jak Filip z konopi wyskoczył w maju, z inicjatywy warszawskiego środowiska lekarskiego, temat: czy ordynatorzy są potrzebni? Zorganizowano nawet "w trybie pilnym" specjalną niedzielną stołeczną konferencję na ten temat, o której pisze stronę dalej Małgorzata Kukowska, przybliżając najważniejsze aspekty problemu. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że w procesie leczenia nie da się demokratycznie podejmować decyzji i dlatego absolutnie niezbędna jest jednoosobowa instytucja ordynatora oraz pielęgniarki oddziałowej. Ale oprócz tzw. dobra chorego, o tysiącletniej tradycji, pojawiły się ostatnio w ochronie zdrowia także nowe terminy: popyt i podaż. Jest też coś takiego, jak ekonomika zdrowia, wykorzystanie zasobów i marketing zdrowotny. Jak słusznie stwierdził min. Grzegorz Opala, problemem nie jest samo istnienie instytucji ordynatora. Problemem jest, kto decyduje o tym, kto może, a kto nie może zostać ordynatorem na całe sześć lat.
Jako delegat OIL przez pierwsze dwie kadencje, a potem dyrektor spzozu i prezes STOMOZ miałem okazję uczestniczyć w kilkunastu konkursach na stanowiska ordynatorskie i dyrektorskie. Są dwa rodzaje postępowań konkursowych. W pierwszym, tzw. przyklepującym, wszystko jest z góry jasne, jest dominujący kandydat i prawie nikt nie ma wątpliwości, że należy utrzymać status quo. Uśmiechy, żarciki, "miażdżąca" przewaga głosów "za", podsumowujący postępowanie konkursowy obiadek i wdzięczność organu założycielskiego lub dyrektora, że ich faworyt wygrał. Drugi rodzaj konkursu, tzw. koalicyjno-opozycyjny, to żmudne poszukiwanie uchybień formalnych u groźnego kontrkandydata, a jak to nie da efektu, to sztywne, dokładne przepytywanie delikwenta w nadziei na złapanie go za słowo i udowodnienie, że faworyt co najmniej połowy komisji nie spełnia założonych warunków.
Czy musimy cennych profesjonalistów, z których każdy byłby na pewno świetnym ordynatorem, traktować jak maturzystów, obserwować, jak się pocą, denerwują, jąkają i są nie tak rzadko w stanie przedzawałowym lub na granicy histerii?
W ramach istniejącego prawodawstwa da się w sposób profesjonalny pogodzić oczekiwania pracodawcy-dyrektora z pilnowaną przez samorząd lekarski ustawową, kolegialną procedurą wyboru najlepszego, "kompromisowego" kandydata na ordynatora. Konsultant medyczny – guru komisji konkursowej – może się dogadać z dyrektorem szpitala, bo choć każdy z nich ma inne cele, to muszą znaleźć osobę aprobowaną przez obie strony. A jak to nie wyjdzie, to może zadaniem komisji konkursowej powinno być namaszczenie jednego, dwóch lub więcej kandydatów na wakujące stanowisko, a potem – niech pracodawca sobie wybiera tego najbardziej oblatanego w ekonomice zdrowia lub obniżaniu kosztów oddziału.
Idąc jeszcze dalej, może warto wprowadzić przyznawanie przez samorząd lekarski – na lat pięć, dziesięć lub więcej – certyfikatów/licencji: "zakwalifikowany do pełnienia funkcji ordynatora". Powstałaby kadra aktualnych i "potencjalnych" ordynatorów, a samorząd w każdej chwili mógłby pozbawić certyfikatu jakąś "czarną owcę". Pracodawca miałby z kolei możliwość kadrowego manewru, ale tylko w ramach kandydatów certyfikowanych przez samorząd.
Ważnym argumentem przemawiającym za przedstawionym wyżej tokiem postępowania jest ochrona i wzmacnianie autorytetu ordynatora. Wybór szefa oddziału nie może być dokonywany w atmosferze kupczenia głosami, arytmetyki "pół na pół" lub wpisywanego do protokołu "votum separatum" ważnego członka komisji konkursowej. Nie może być tak, że kandydat z jednym głosem zostaje ordynatorem, a przeciwnik z siedmioma głosami idzie "na zieloną trawkę". To zabija ideę jednoosobowej, ordynatorskiej odpowiedzialności za proces leczenia i niszczy teorię, że połowa sukcesu terapeutycznego to zaufanie do lekarza. To podrywa też autorytet instytucji ordynatora. Pojawiają się wątpliwości otoczenia: niby inteligentni i dbający o dobro chorego, a "drą koty" o stołek ordynatorski!
Warto zatem dyskutować o roli i przyszłości ordynatora w systemie, szanując oczekiwania obu stron: pracodawcy poszukującego sprawnego ekonomika zdrowotnego i samorządu lekarskiego dbającego o jakość leczenia. SZ zapewne podejmie się tego jako niezależny moderator konstruktywnego kontynuowania tej dyskusji z udziałem pracodawców i profesjonalistów medycznych.
Marek Wójtowicz