Ilekroć czytam (po raz kolejny) ustawę o puz, dziwię się treści art. 18 ust. 3: Na karcie ubezpieczenia umieszcza się następujące dane osobowe: 1) imię (imiona) i nazwisko, 2) numer PESEL, 3) datę urodzenia.
Numer PESEL, czyli numer Powszechnego Elektronicznego Systemu Ewidencji Ludności, tworzy bowiem zawsze data urodzenia plus losowo nadana pięciocyfrowa końcówka. Znając PESEL, znamy więc datę urodzenia. Nie rozumiem, po co pytać np. o płeć ubezpieczonego: żeńska lub męska i dopytywać jeszcze dociekliwiej: ale kobieta, czy mężczyzna?
Ponieważ nikt z nas nie dostał jeszcze karty identyfikacyjnej ubezpieczenia zdrowotnego ani nawet numeru ubezpieczenia, problemem roku 2000 jest nadal: po pierwsze – ustalenie tożsamości ubezpieczonego, a po drugie – rozpoznanie, czy ubezpieczony jest ubezpieczony?
Toteż zapominalskim pacjentom polecam składanie oświadczeń w izbie przyjęć: „Oświadczam, że jestem na pewno członkiem kasy chorych, ale zapomniałem której. Uprzejmie proszę o sprawdzenie, a w międzyczasie o leczenie”. Czytelny podpis (plus PESEL).
Dowód tożsamości i dowód ubezpieczenia
Pół roku temu przy kupnie komórki zażądano ode mnie w salonie sprzedaży trzech dowodów tożsamości. Wyjąłem: poświadczoną kopię dyplomu lekarskiego ze zdjęciem, patent sternika jachtowego bez zdjęcia, ale z uprawnieniami morskimi, książeczkę żeglarską ze zdjęciem, prawo jazdy sprane, lecz czytelne, dowód osobisty bez okładki i kartę kredytową pewnego wszechobecnego banku. Prawo jazdy nadało się, dowód osobisty również, ale pozostałe dokumenty uznano za niewystarczające (nie były wymienione w instrukcji obsługi klienta). Panienka z salonu powiedziała jednak, że jakbym miał jakiś ostatni rachunek opłaty za prąd albo czynsz za mieszkanie – to wystarczy. Niestety, nędzny status „męża członka spółdzielni” sprawia, że nie posiadam imiennych rachunków domowych. Udałem się zatem do domu po paszport. Na wszelki wypadek przywiozłem stary, anulowany, na „demoludy”, oraz nowy, europejski. Komórkę sprzedali.
Ustawa o puz jest lepsza niż instrukcja zakupu komórki, ponieważ nie żąda legitymowania się trzema dowodami tożsamości, a tylko jednym: kartą ubezpieczenia zdrowotnego, której i tak nikt w Polsce nie ma. Ustalanie tożsamości pacjenta odbywa się więc w izbach przyjęć starymi sposobami, na podstawie: a) dowodu osobistego, b) paszportu (plus numer PESEL), c) książeczki ubezpieczenia ZUS (plus PESEL), d) ostatniego (ale nie wiadomo którego ostatniego) odcinka renty (plus PESEL), e) pisemnego oświadczenia pacjenta, że „ja to ja” (plus PESEL).
Ustalenie faktu ubezpieczenia w konkretnej kasie chorych jest trudniejsze, a w zasadzie zupełnie niemożliwe, ponieważ nie tylko ubezpieczony, ale nawet ubezpieczający (kasa chorych) nie wie, czy ubezpieczony jest ubezpieczony. Chytrze rozwiązał ten problem płatnik w umowach na rok 2000 ze świadczeniodawcami, wstawiając do kontraktu zapis: gdy świadczeniodawca leczy nieubezpieczonego, robi to na własne ryzyko (finansowe). Kasa mu nie powie, kto jest ubezpieczony, bo kasa jest do wyższych celów, nie zaś do naruszania ustawy o ochronie danych osobowych.
Inteligentnie „zjeść tę żabę”
Należałoby wystąpić do płatnika o natychmiastowe przekazanie pełnej bazy danych o członkach regionalnej kasy. Żeby go pognębić, trzeba by też poprosić o przekazanie pełnej bazy danych o członkach pozostałych 16 kas chorych. To jedyny sposób na szybkie zidentyfikowanie „prawdziwego ubezpieczonego”. Oczywiście, nie dadzą takiej bazy, bo nie mają. Ale jak ładnie to będzie wyglądało później w sądzie, podczas dochodzenia racji finansowych przez świadczeniodawcę lub w trakcie kontroli i pytań typu: „Dlaczego nie odkryto braku ubezpieczenia?”.
Kolegom „rodzinnym” polecam również dogłębne, uporczywe wyjaśnianie przyczyn „obcinania i weryfikowania w dół” listy podopiecznych poz. W sposób niespodziewany i arbitralny płatnik kwestionuje zawartość listy podopiecznych. A to nie ma PESEL-u pacjenta, a to „podwójny” wpis, a to „wpisał się, ale nie wypisał od poprzedniego lekarza”. Jeśli się poszuka i samemu posprawdza, to zawsze paruset podopiecznych można odzyskać.
Obowiązkiem płatnika jest podanie świadczeniodawcy w każdym indywidualnym przypadku przyczyny „negatywnej weryfikacji” listy. Trzeba zażądać uzasadnienia na piśmie, ponieważ dominuje teraz taka mała, wredna, „płatnicza lustracja”. Nie wiadomo, o co chodzi, ale podopieczny znika z listy, za to kasa zostaje w kasie!
Jedynym sposobem oznaczenia własnych podopiecznych w poz jest umieszczanie „sekretnych” znaczków w ich książeczkach RUM, dowodach osobistych itp. oraz wczytanie własnej, komputerowej listy podopiecznych w PC-ie w rejestracji. Równie dobrą obroną przed „nowymi podopiecznymi”, wpisującymi się jak gdyby nigdy nic po roku, jest ustalony przez płatnika limit 2500 podopiecznych na lekarza. Zawsze można powiedzieć niechcianemu pacjentowi: „przykro mi – lista zamknięta” i „skasować” za jednorazową wizytę w majestacie prawa i ustawy o puz.
Rozwiązanie problemu – lek unikatowy, tylko w Polsce
Z tego, co wiem, to tylko Polska, jedyna na świecie, szykuje się do totalnej zmiany dowodów tożsamości. Trochę się to opóźnia, ale może tu właśnie jest szansa uporządkowania rynku zdrowotnego. Może warto w dowodzie tożsamości, obok PESEL-u, umieścić każdemu – zgodnie z art.18 ustawy o puz – dodatkowy, indywidualny numer ubezpieczenia zdrowotnego. Taki mały jedenastocyfrowy numerek w kodzie liniowym na samym dole, na ostatniej stronie. Żeby każdy czytnik w każdej placówce zdrowotnej go odczytał i zidentyfikował za rok czy nawet za lat dziesięć. Niewiele by to kosztowało, bo i tak trzeba sfinansować nowe dowody osobiste. A jedenaście kresek numeru ubezpieczenia to kropla tuszu pod folią i nic więcej. Pamiętam z farmacji, że dla 44 mln obywateli potrzeba na to 1 milion mililitrów tuszu, czyli raptem sto tysięcy litrów – zwykły basen atramentu sto na sto metrów, głęboki na metr. I koniec problemu. Nieważne, że Unia Europejska nie wpadła wcześniej na ten pomysł i nie będzie go chciała dofinansować (z czystej zazdrości!). Jest okazja zrobić coś lepiej niż w zachodniej Europie. Taki numer zdrowotny potrzebny jest także nieubezpieczonym, za których ma zapłacić świadczeniodawcom opieka społeczna albo samorząd lokalny. To może być w ogóle jedyny ogólnokrajowy sposób na ewidencję bezdomnych i nieubezpieczonych.
Boję się jednak, że to się znowu nie uda. U nas każdy musi robić swoje oddzielnie. Jeden – dowody osobiste, drugi – książeczki ubezpieczenia zdrowotnego, trzeci – książeczki zdrowia małego dziecka, czwarty – książeczki RUM, piąty – paszporty, szósty – książeczki żeglarskie, siódmy – prawa jazdy, ósmy – książeczki honorowego dawcy, a dziewiąty – spis treści wszystkich tych książeczek. No i jeszcze te cholerne nowe pieczątki na rok 2000: po sto na każdy szpital. Czy to się kiedyś uda złożyć w logiczną całość?