Służba Zdrowia - strona główna
SZ nr 17–25/2015
z 12 marca 2015 r.


>>> Wyszukiwarka leków refundowanych


Profesor na wojnie

Krzysztof Boczek

Kto raz przeżył śmierć, już się jej nie boi. O swoim udziale w medycznych misjach wojskowych w Afganistanie opowiada prof. Waldemar Machała, anestezjolog.



Krzysztof Boczek: Gdy pan ogłosił, że chce jechać na misję wojskową do Afganistanu, ktoś komentował, że pan oszalał?

Waldemar Machała: Znajomi reagowali w ten sposób, że po mnie na wojnę pojechał mój asystent – lekarz wojskowy oraz anestezjolog Krzysiek Chmiela z Łodzi.

K.B.: A rodzina nie namawiała pana do rezygnacji z planów wyjazdu?

W.M.: Nie. Ze mną jest trochę jak z kosmonautami – po co im mówić, by nie lecieli w kosmos, skoro to ich drugie życie?

K.B.: Dziennikarze jeżdżący na wojnę twierdzą, że tam, w obliczu śmierci, lepiej poznaje się naturę człowieka. A po co jedzie profesor medycyny?

W.M.: Żeby lepiej ratować ludzi tutaj. Wojna to nie miejsce, gdzie można się czegokolwiek uczyć. Ale można się tam... doskonalić. Czyli gdy ma się już pewien zasób wiedzy, jest się specjalistą, i stanęło się przed wieloma wyzwaniami w kraju. Tam jedzie się też po to, by pomagać rannym ludziom. Biorąc pod uwagę zmiany na świecie, zagrożenie ze strony tak zwanego Państwa Islamskiego, doświadczenia zebrane w leczeniu ran po ostrzałach, wybuchach min czy wypadkach z udziałem ciężkiego sprzętu, mogą być wykorzystane tutaj w kraju, w leczeniu chorych po urazach. Jest i kolejny powód. W Polsce dotychczas brakowało wśród wykładowców specjalistów od medycyny taktycznej, kiedyś zwanej medycyną pola walki. Dotyczy ona tego, czego się nie spotyka w środowisku cywilnym. A przecież, aby taki przedmiot prowadzić i być wiarygodnym, trzeba mieć też te doświadczenia. Zwłaszcza kiedy chodzi o studentów Wydziału Wojskowo–Lekarskiego – kandydatów do przyszłej służby na wojnie. O ile wojskowy endokrynolog, chirurg ogólny, specjalista od interny są w stanie uczyć takich studentów bez wyjeżdżania na misję, to w przypadku anestezjologa, medyka taktycznego takie doświadczenia są konieczne. Nie jestem jedynym wykładowcą, który był na misji medycznej na wojnie.

K.B.: A kto jeszcze?

W.M.: Oprócz mnie także prof. Krzysztof Korzeniewski – lekarz medycyny zapobiegawczej – zajmował się miejscowymi zagrożeniami, np. pasożytami, problemami klimatycznymi itd. Było jeszcze wielu innych wykładowców: dr Tomek Brzowski – chirurg ogólny z Wojskowego Instytutu Medycznego, Przemek Guła – ortopeda, oraz kilku ratowników, np. Tomek Sanak.

K.B.: A jak pana doświadczenie zadziałało na studentów?

W.M.: Mam wrażenie, że dużo chętniej przychodzą na wykłady i słuchają tego, co mam im do powiedzenia.

K.B.: Mówi pan: „Wojna pokazuje człowiekowi to, co najważniejsze – dobro, przyzwoitość, godność” Trzeba jechać tam, by to stwierdzić?

W.M.: Aby to docenić – tak, trzeba tam jechać. Bo jeżeli tam nie dba się o drugiego człowieka – w ramach starego porzekadła „dziś ty, jutro ja” – to daleko się nie zajdzie.

K.B.: Przykład?

W.M.: Istnieje coś takiego, jak „walking blood bank” (wbb) – gdy zaczyna brakować krwi, to w bazie ogłaszana jest właśnie taka gotowość. Informujemy, jaka grupa krwi jest potrzebna. Dzięki wbb nigdy nie zabrakło nam krwi. Nawet gdy ratowaliśmy życie talibom – osobom, które chciały nas tylko zabić. W takich przypadkach mówiliśmy żołnierzom, dla kogo ta krew będzie. I nigdy nie spotkaliśmy się z tym, by ktoś odmówił. „Nie jesteśmy sędziami” – tłumaczyli. To jest humanitaryzm, którego czasami u nas w Polsce brakuje. Ponad 90% osób, którym tam ratowaliśmy zdrowie czy życie to byli Afgańczycy.

K.B.: Dużo było rannych? Kilkuset?

W.M.: Kilkudziesięciu. Przede wszystkim ofiary min, ładunków wybuchowych, ataków moździerzowych, ataków rakietowych, postrzałów czy wypadków z udziałem ciężkiego sprzętu. Oparzenia fosforem – to robiło wrażenie. Substancja, która płonie w ciele. Koszmarne przeżycie!

K.B.: Fosfor? To zakazane. Kto czegoś takiego używał?

W.M.: Talibowie. Nie wiem, skąd to mieli. Może z jakichś rosyjskich czy chińskich bomb.

K.B.: Tam na misjach lekarz jest bliżej pacjenta?

W.M.: Tak, bo z nim jada śniadanie, obiad, kolację, kupuje coś w sklepiku. Absolutnie jest bliżej. Trochę jak lekarz rodzinny w małej miejscowości – baza liczyła 2 tys. osób.

K.B.: Pamięta pan sierżanta Burnsa – tego złego, i Eliasa – tego dobrego z filmu „Pluton”?

W.M.: Oczywiście.

K.B.: A czy spotkał pan na misjach „Burnsa” i „Eliasa”?

W.M.: Nie chciałbym, aby to zabrzmiało jak hagiografia, ale w momencie ataku na bazę, jestem pewien, że każdy z nas, medyków, życzył tym agresorom wszystkiego najgorszego. Łącznie ze śmiercią. Ale jeśliby ich przywieźli jako rannych, to byśmy ich ratowali. Burns i Elias mieli ten komfort, że zło i dobro istniały w nich z osobna, w każdym jedno. Tymczasem one występują razem w każdym z nas. Zwłaszcza od czasów Dickensa (śmiech). Nie, nie przypominam sobie takiego Burnsa w naszej bazie.

K.B.: Ja myślałem niekoniecznie o naszych żołnierzach, ale np. o talibach...

W.M.: Aha. W oczach talibów, których leczyliśmy, wielokrotnie widziałem zło. Byłem przekonany, że gdyby mogli, to nawet leżąc na stole operacyjnym zrobiliby wszystko, by, delikatnie mówiąc, nam mocno zaszkodzić. Na szczęście są w takich przypadkach surowe procedury sprawdzania rannego, a lekarze wojskowi są uzbrojeni w typowe dla żołnierza armii polskiej pistolety.

K.B.: Makarov?

W.M.: Nie. Ja miałem Wista – całkiem przyzwoity pistolet. 18 naboi w magazynku, dwa na zmianę. Przez cały czas broń była załadowana.

K.B.: Miał pan okazję użyć jej tam w obronie własnej lub kolegów?

W.M.: Nie było takiej potrzeby. Broń lekarza nie jest jak strzelba wiszącą na ścianie w I akcie spektaklu, która wiadomo, że w III akcie wystrzeli. Cywilni lekarze na misji nie dostają broni.

K.B.: Moment, a ja wyczytałem, że pan jest cywilem...

W.M.: Jestem absolwentem Wojskowej Akademii Medycznej i w 2001 r. faktycznie odszedłem do cywila. Ale nie interesowało mnie, by jechać na misję jako cywil. Wewnętrznie czuję się żołnierzem, a mundur to dla mnie druga skóra, więc chciałem tam jechać w tej roli.

K.B.: Który dzień zapamiętał pan szczególnie?

W.M.: Atak na bazę Ghazni. Czerwiec 2013 roku. Rebelianci wysadzili ogrodzenie i do wewnątrz wtargnęło 8–10 samobójców z pasami szahida i uzbrojeniem.

K.B.: Gdzie pan wówczas był?

W.M.: Atak nastąpił kilka minut przed 16.00, a my o 16.00 mieliśmy rozpocząć z Amerykanami ćwiczenia na śmigłowcach, więc przygotowywaliśmy się do nich. Gdy usłyszeliśmy wybuch zawył alarm incoming („nadchodzi” – przyp. red.). Wtedy trzeba paść na ziemię. Czekaliśmy aż syrena przestanie wyć, bo nie było wiadomo, czy to atak rakietowy, czy z moździeża czy coś innego. Gdy przestało, pobiegliśmy do najbliższego schronu – w granicach szpitala były 4. Potem przez krótkofalówki usłyszeliśmy o ogłoszeniu statusu „medevac” – wszyscy medycy wtedy muszą biec do trauma room. Po drodze zahaczyłem o kamp, w którym miałem kamizelkę i hełm. Lekarz musi to nosić podczas ataku. Nawet jeśli operuje.

K.B.: Pobił pan swój rekord życiowy na setkę?

W.M.: Nie wiem. Biegłem szybko. Takich alarmów było więcej podczas mojego pobytu, więc miałem już wyćwiczone ruchy. W trauma room czekaliśmy na rannych – nie pamiętam ilu ich wtedy było, ale jeden był ciężko. Od tego czasu przez całą noc szpital był w gotowości. Po bazie krążyły wzmocnione straże, bo nie mieliśmy pewności, czy któryś z terrorystów nie ukrył się, by zaatakować w nocy. To była długa i dobrze zapamiętana przeze mnie noc. Wszystkim tym naszym chłopcom, którzy wtedy chronili bazę i szpital, pod dowództwem gen. Sokołowskiego za ich poświęcenie, będę do końca życia zapalał świeczkę na każdym odpuście. Wspaniali żołnierze.

K.B.: Rozmawiałem ostatnio z chirurgiem z Ukrainy, który 5 miesięcy służył jako medyk na froncie. Cały czas do nich walili z gradów, snajperzy na nich polowali, chowali się z rannymi po okopach, wykopanych jamach. Przez tydzień żyli z 13 trupami przy 40 stopniowych upałach. Czy na taką wojnę też by pan pojechał?

W.M.: Pewnie. Bez żadnych ceregieli. Albo się lubi wojsko albo nie.

K.B.: Dlaczego?

W.M.: Do tej pory wspominam z dużym wzruszeniem chwile, gdy udało nam się uratować jednego z pilotów wojskowych. Potem, już w Polsce, pocztą, w kopercie bąbelkowej dostałem monetę w okolicznościowym wydaniu wojskowym. Na awersie jest orzeł lotniczy, na rewersie dwa śmigłowce MI–17 i MI–24, oraz mój stopień, który wtedy miałem – majora. I napisane: „Tylko życie poświęcone innym warte jest przeżycia”. Do dziś, nie wiem od kogo to dostałem. Widocznie osobom, które to wysyłały, zależało, by nie było widać nadawcy. Monetę tę wydano tylko w jednym egzemplarzu. Tylko dla mnie. Mając coś takiego, wiem, co jest istotne w życiu. Na całą jego resztę. Gdyby pan zapytał kogokolwiek z moich kolegów – lekarzy, pielęgniarek czy ratowników – czy kolejny raz by ryzykowali, by ratować innych, to powiedzą panu to samo: jedziemy. Bez dwóch zdań.

K.B.: Jakie są skutki tego pana wyjazdu?

W.M.: Nie przypuszczałem tego, ale wojna spowodowała, że przestałem się bać drobiazgów. Że ktoś krzywo na mnie spojrzy, skrytykuje... Bo każdy z nas, którzy tam byli, miał poczucie istniejącego zagrożenia. Były ataki na bazę i wielokrotnie pracowaliśmy z rannymi w hełmach, 11-kilogramowych kamizelkach kuloodpornych. A jeśli ktoś coś takiego przeżył, to zmienia mu się system wartościowania w głowie. Jest taka książka o misjach wojskowych w Afganistanie, „Błękitna pustynia” napisana przez Rafała Molendę. W styczniu 2013 wracałem z nim do Polski. Powiedział bardzo ciekawą rzecz, którą też na końcu książki opisuje. Kiedyś w Afganistanie lecieli samolotem przez teren, w którym istniało ryzyko ich zestrzelenia. Po tych doświadczeniach stwierdził, że on się już nie boi śmierci, bo on już nie żyje. Innymi słowy, w przenośni, jeśli ktoś umarł w jakieś części swojej świadomości, to przestał się bać.

K.B.: Ciekawe. Zastanawiałem się, czy naukowiec medyk także jest w stanie jakoś skorzystać na takim wyjeździe, by coś zbadać, opisać?

W.M.: Pewnie. Przykład: krwotok. Ile płynów krwiozastępczych, krwi pełnej, osocza, koncentratu krwinek czerwonych jesteśmy w stanie przetoczyć ciężko rannemu pacjentowi? W ciągu 2–3 godzin można mu podać 4-krotną objętość krwi. I ten chory jest w stanie, bez zaburzeń krzepnięcia, normalnie funkcjonować. I przeżyć.

K.B.: I takie przypadki pan miał?

W.M.: Tak. My mieliśmy – mówię w imieniu całej grupy medyków.

K.B.: Czy te dwa pana wyjazdy na misje były w jakimś stopniu przełomowe?

W.M.: Na pewno zawodowo. Tam dopiero mogłem się zmierzyć z urazami odniesionymi w boju i teraz wiem, że mogę się podjąć – a niekoniecznie, że od razu potrafię – próby leczenia tychże. „Tak jesteśmy silni, na ile nas sprawdzono.” Misja pokazała mi też jakieś niedociągnięcia, ułomności, które powinienem naprawić. Stałem się też bardziej wrażliwy na drugiego człowieka – jego cierpienia, krzywdę, emocje. Bo niezwykle wstrząsające jest, gdy Afgańczykowi ginie pół rodziny. Przez jedną minę. Albo gdy dziewczynka, która idzie pod rękę z ciocią, w ciągu ułamka sekundy, od wybuchu na rynku, traci tę ciocię trzymaną za rękę, a sama jest ciężko ranna.

K.B.: Zachwycał się pan tam wschodami i zachodami słońca, a mnie zastanawia, jak po takich historiach, pełnych bólu i cierpienia, człowiek znajduje w sobie chęć do podziwiania piękna?

W.M.: Przede wszystkim wtedy to trzeba robić. Jako antidotum na sytuację i na przemijanie. Gdyby Afganistan chciał zarabiać na turystyce i rozminował kraj, to byłby to absolutny top. To trzeba zobaczyć. Te góry, to niebo, te gwiazdy! Wschody, zachody i śnieżyce. Coś niesamowitego!

K.B.: Co dała panu ta misja?

W.M.: Pewność pracy w zespole w przypadku ciężko chorych i ciężko rannych ludzi. I wewnętrzne przekonanie, że chyba potrafię powiedzieć: przegrałem z chorobą, przegrałem z urazem. I z wyjątkiem pochylenia się nad tym pacjentem, nie jestem w stanie nic już zrobić.

K.B.: Zachęca pan innych lekarzy do brania udziału w takich misjach wojskowych?

W.M.: Aż tak to raczej nie, bo to oznaczałoby, że stanąłbym w biurze werbunkowym i krzyczał „go to army”. Broń Panie Boże! Ale jeśli jesteś specjalistą zabiegowym – anestezjologiem, chirurgiem czy ortopedą – to takie doświadczenia na pewno ci się przydadzą. Wiem od medyków z USA, że jeżeli mieli oni jakikolwiek udział w pracach w szpitalu polowym, to po powrocie do kraju ich pozycja startowa do pracy w centrach urazowych była znacznie wyższa. Byli tam zatrudniani w pierwszej kolejności.

K.B.: Czy taki pobyt silniej wiąże medyków niż praca tutaj w Polsce?

W.M.: Wszystkich ludzi, którzy są w polowym szpitalu silnie wiąże. Bo jesteśmy jedną maszyną. Lekarze, pielęgniarki, diagnostycy. Bo pracujemy w zespołach, które muszą szybko działać. Jeśli diagnosta nie zrobi dobrego zdjęcia, to czas podjęcia decyzji terapeutycznej będzie dłuższy. A tam naprawdę liczy się każda chwila. Dlatego na misjach zespoły tworzą absolutnie jeden organizm. Wspaniali ludzie, z którymi dogadywanie się w takich okolicznościach jest dużo łatwiejsze niż w niejednych rodzinach. Bez słów praktycznie byliśmy w stanie się porozumiewać.

K.B.: Czytałem o pana fascynacji podejściem Afgańczyków do śmierci...

W.M.: My, w Europie uwierzyliśmy, że jesteśmy nieśmiertelni. U nas nie mówi się już „jestem w żałobie”, tylko „mam depresję, bo umarł mi bliski”. To nie jest depresja, ale naturalna kolej rzeczy – żałoba, którą trzeba przeżyć. I to bez leków depresyjnych. A Afgańczycy w przypadku śmierci mówią: „insha Allah” – taka jest wola Allaha. Dziś jestem, jutro mnie nie ma. Bo taką mi wyznaczył ścieżkę. Cieszę się z tego, co mam. Mimo że mam niewiele. A my, w Europie, nie potrafimy się z tym tak pogodzić. Bo jeśli ktoś umiera, to zawinił albo system albo człowiek. Bo pacjent mógł jeszcze żyć. Nie mam w sobie zachwytu nad islamem, ale fascynuje mnie duma tego narodu i podejście do spraw, które powinny być dla nas oczywiste. Oni wiedzą, co to jest starość, przemijanie i śmierć. I godzą się z tym. Tak samo, jak z tym, że rano słońce wschodzi, a wieczorem zachodzi.




Najpopularniejsze artykuły

Ciemna strona eteru

Zabrania się sprzedaży eteru etylowego i jego mieszanin – stwierdzał artykuł 3 uchwalonej przez sejm ustawy z dnia 22 czerwca 1923 r. w przedmiocie substancji i przetworów odurzających. Nie bez kozery, gdyż, jak podawały statystyki, aż 80 proc. uczniów szkół narkotyzowało się eterem. Nauczyciele bili na alarm – używanie przez dzieci i młodzież eteru prowadzi do ich otępienia. Lekarze wołali – eteromania to zguba dla organizmu, prowadzi do degradacji umysłowej, zaburzeń neurologicznych, uszkodzenia wątroby. Księża z ambon przestrzegali – eteryzowanie się nie tylko niszczy ciało, ale i duszę, prowadząc do uzależnienia.

Ile trwają studia medyczne w Polsce? Podpowiadamy!

Studia medyczne są marzeniem wielu młodych ludzi, ale wymagają dużego poświęcenia i wielu lat intensywnej nauki. Od etapu licencjackiego po specjalizację – każda ścieżka w medycynie ma swoje wyzwania i nagrody. W poniższym artykule omówimy dokładnie, jak długo trwają studia medyczne w Polsce, jakie są wymagania, by się na nie dostać oraz jakie możliwości kariery otwierają się po ich ukończeniu.

Diagnozowanie insulinooporności to pomylenie skutku z przyczyną

Insulinooporność początkowo wykrywano u osób chorych na cukrzycę i wcześniej opisywano ją jako wymagającą stosowania ponad 200 jednostek insuliny dziennie. Jednak ze względu na rosnącą świadomość konieczności leczenia problemów związanych z otyłością i nadwagą, w ostatnich latach wzrosło zainteresowanie tą... no właśnie – chorobą?

Testy wielogenowe pozwalają uniknąć niepotrzebnej chemioterapii

– Wiemy, że nawet do 85% pacjentek z wczesnym rakiem piersi w leczeniu uzupełniającym nie wymaga chemioterapii. Ale nie da się ich wytypować na podstawie stosowanych standardowo czynników kliniczno-patomorfologicznych. Taki test wielogenowy jak Oncotype DX pozwala nam wyłonić tę grupę – mówi onkolog, prof. Renata Duchnowska.

Najlepsze systemy opieki zdrowotnej na świecie

W jednych rankingach wygrywają europejskie systemy, w innych – zwłaszcza efektywności – dalekowschodnie tygrysy azjatyckie. Większość z tych najlepszych łączy współpłacenie za usługi przez pacjenta, zazwyczaj 30% kosztów. Opisujemy liderów. Polska zajmuje bardzo odległe miejsca w rankingach.

Czy NFZ może zbankrutować?

Formalnie absolutnie nie, publiczny płatnik zbankrutować nie może. Fundusz bez wątpienia znalazł się w poważnych kłopotach. Jest jednak jedna dobra wiadomość: nareszcie mówi się o tym otwarcie.

10 000 kroków dziennie? To mit!

Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?

Onkologia – organizacja, dostępność, terapie

Jak usprawnić profilaktykę raka piersi, opiekę nad chorymi i dostęp do innowacyjnych terapii? – zastanawiali się eksperci 4 września br. podczas Forum Ekonomicznego w Karpaczu.

Soczewki dla astygmatyków – jak działają i jak je dopasować?

Astygmatyzm to jedna z najczęstszych wad wzroku, która może znacząco wpływać na jakość widzenia. Na szczęście nowoczesne rozwiązania optyczne, takie jak soczewki toryczne, pozwalają skutecznie korygować tę wadę. Jak działają soczewki dla astygmatyków i na co zwrócić uwagę podczas ich wyboru? Oto wszystko, co warto wiedzieć na ten temat.

Zdrowa tarczyca, czyli wszystko, co powinniśmy wiedzieć o goitrogenach

Z dr. n. med. Markiem Derkaczem, specjalistą chorób wewnętrznych, diabetologiem oraz endokrynologiem, wieloletnim pracownikiem Kliniki Endokrynologii, a wcześniej Kliniki Chorób Wewnętrznych Uniwersytetu Medycznego w Lublinie rozmawia Antoni Król.

Cukrzyca: technologia pozwala pacjentom zapomnieć o barierach

Przejście od leczenia cukrzycy typu pierwszego opartego na analizie danych historycznych i wielokrotnych wstrzyknięciach insuliny do zaawansowanych algorytmów automatycznego jej podawania na podstawie ciągłego monitorowania glukozy w czasie rzeczywistym jest spełnieniem marzeń o sztucznej trzustce. Pozwala chorym uniknąć powikłań cukrzycy i żyć pełnią życia.

Jakie badania profilaktyczne są zalecane po 40. roku życia?

Po 40. roku życia wzrasta ryzyka wielu chorób przewlekłych. Badania profilaktyczne pozwalają wykryć wczesne symptomy chorób, które często rozwijają się bezobjawowo. Profilaktyka zdrowotna po 40. roku życia koncentruje się przede wszystkim na wykryciu chorób sercowo-naczyniowych, nowotworów, cukrzycy oraz innych problemów zdrowotnych związanych ze starzeniem się organizmu.

Aż 9,3 tys. medyków ze Wschodu ma pracę dzięki uproszczonemu trybowi

Już ponad 3 lata działają przepisy upraszczające uzyskiwanie PWZ, a 2 lata – ułatwiające jeszcze bardziej zdobywanie pracy medykom z Ukrainy. Dzięki nim zatrudnienie miało znaleźć ponad 9,3 tys. członków personelu służby zdrowia, głównie lekarzy. Ich praca ratuje szpitale powiatowe przed zamykaniem całych oddziałów. Ale od 1 lipca mają przestać obowiązywać duże ułatwienia dla medyków z Ukrainy.

Rzeczpospolita bezzębna

Polski trzylatek statystycznie ma aż trzy zepsute zęby. Sześciolatki mają próchnicę częściej niż ich rówieśnicy w Ugandzie i Wietnamie. Na fotelu dentystycznym ani razu w swoim życiu nie usiadł co dziesiąty siedmiolatek. Statystyki dotyczące starszych napawają grozą: 92 proc. nastolatków i 99 proc. dorosłych ma próchnicę. Przeciętny Polak idzie do dentysty wtedy, gdy nie jest w stanie wytrzymać bólu i jest mu już wszystko jedno, gdzie trafi.

Dobra polisa na życie — na co zwrócić uwagę?

Ubezpieczenie na życie to zabezpieczenie finansowe w trudnych chwilach. Zapewnia wsparcie w przypadku nieszczęśliwego wypadku lub śmierci ubezpieczonego. Aby polisa dobrze spełniała swoją funkcję i gwarantowała pomoc, niezbędne jest gruntowne sprawdzenie jej warunków. Jeśli chcesz wiedzieć, na czym dokładnie powinieneś się skupić — przeczytaj ten tekst!

Leki, patenty i przymusowe licencje

W nowych przepisach przygotowanych przez Komisję Europejską zaproponowano wydłużenie monopolu lekom, które odpowiedzą na najpilniejsze potrzeby zdrowotne. Ma to zachęcić firmy farmaceutyczne do ich produkcji. Jednocześnie Komisja proponuje wprowadzenie przymusowego udzielenia licencji innej firmie na produkcję chronionego leku, jeśli posiadacz patentu nie będzie w stanie dostarczyć go w odpowiedniej ilości w sytuacjach kryzysowych.




bot