Pracę przedstawicielki rozpoczęłam w sposób dosyć nietypowy. A w każdym razie – nie jako świeżo upieczony adept sztuki medycznej. Byłam kobietą "po przejściach". Miałam za sobą praktykę szpitalną i specjalizację, a potem – z przyczyn nie związanych z medycyną – kilkuletnią przerwę w wykonywaniu zawodu. I wcale nie ta przerwa zadecydowała o zmianie ścieżki kariery. Nie była aż tak długa, żeby uniemożliwić mi ponowne bycie lekarzem. Zresztą, gdyby nawet, to są przecież staże adaptacyjne.
Powody były zupełnie inne. Przez tych kilka lat, które spędziłam poza granicami kraju, rynek pracy w Polsce zmienił się diametralnie. Gabinety prywatne wyrastały jak grzyby po deszczu, w budżetówce natomiast pojawił się nowy podmiot w postaci "stażysty-wolontariusza". Po powrocie szybko uświadomiłam sobie, że z marzeniem o etacie szpitalnym powinnam się raczej pożegnać. A zawierzając nieco przysłowiu: "nieobecni racji nie mają", nie bardzo paliłam się do własnego gabinetu, z szyldem o nieznanym pacjentom nazwisku. Poza tym, wielu moich kolegów miało już za sobą nie tylko otwarcie, ale i zamknięcie tego biznesu. Pozostawało ciagle pytanie: co będę robić? Wtedy ktoś z przyjaciół podsunął mi pomysł z firmą...
Było to dla mnie coś zupełnie obcego. W czasach, kiedy pracowałam w szpitalu, przedstawiciele nie odwiedzali lekarzy (lata 80.). Słyszałam o "repowaniu" za granicą, ale szczerze mówiąc nie zetknęłam się z tym bezpośrednio.
Nie mając żadnego innego rozwiązania ani pomysłu na życie, postanowiłam spróbować. Znajomy żony kolegi znalazł dojście do firmy, która właśnie prowadziła rekrutację. Wymagany był dyplom lekarza lub farmaceuty (wtedy standard), dyspozycyjność, entuzjam i nastawienie na sukces. W zamian: miła atmosfera w dynamicznym zespole, służbowy samochód, atrakcyjne wynagrodzenie i perspektywa kariery. Zostałam przyjęta.
Na inauguracyjnym spotkaniu integracyjnym poczułam się trochę nieswojo. Rozglądałam się za kimś z mojego pokolenia (miałam 39 lat), ale nikogo takiego nie znalazłam. Wokół mnie byli sami ludzie młodzi, właściwie startujący w życiu. Oczywiście, mieli wymagane dyplomy, ale dla większości z nich była to pierwsza praca po studiach. Niektórzy, by skorzystać z oferty, zrezygnowali ze stażu. Młody wiek stanowił również cechę przedstawicieli władz firmy. Byli oni jednak nieco starsi od werbowanych "repów" i pewnie z tego powodu, przesunęłam się odruchowo w ich stronę. Szybko jednak mi pokazano, gdzie jest moje miejsce.
Organizatorzy bardzo dbali o nasz dobry humor, sytość żołądków i właściwe tempo integracji. Kazano nam odrzucić konwenanse, zapomnieć o takich zwrotach, jak "pan" czy "pani". Mieliśmy stanowić przecież niemalże rodzinę, byliśmy członkami tej samej elity, łączył nas wspólny cel, jakim był Sukces.
Po wykwintnej i zakrapianej kolacji oraz noclegu w 4-gwiazdkowym hotelu (pokój 2-osobowy dla każdego i bar bez ograniczeń), z torbą pełną gadżetów i kluczykami do nowego samochodu w ręku, przeżywałam coś w rodzaju swoistego poczucia winy. Zresztą, tak mi już zostało: tkwiłam w tym stanie przez wszystkie lata spędzone w firmie.
Wydawało mi się pewną nielojalnością z mojej strony, że za cały ten finansowy wkład w moją osobę mogę odpłacić jedynie rzetelną pracą. Wiedziałam stale, że nie jestem zbyt dobrym tworzywem do modelowania. Wyznawałam swoje zasady, miałam swoje poglądy, przywiązywałam dużą wagę do manier i do prywatności. Samo przejście na "ty" w pierwszym dniu pracy z ludźmi, którzy mieli po kilkanaście lat mniej i których wcześniej nigdy nie widziałam, było dla mnie pewnym wysiłkiem. Raziły mnie wulgaryzmy i pijaństwo. A słuchając słów dyrektorów regionalnych: "jak rep nie wypije, to nie sprzeda", czułam zwyczajny niesmak. Moja wątroba i kondycja fizyczna też najwyraźniej nie nadawały się do stanowiska. Z imprez na ogół wychodziłam pierwsza, zwykle po angielsku. Koledzy natomiast bawili się do rana, a rano – bardziej lub mniej ochoczo – przystępowali do swoich obowiązków.
Starałam się nie afiszować swojego dyskomfortu, ale chyba nie do końca potrafiłam go ukryć. Mój "indywidualizm" został ukarany. Przypięto mi łatę osoby zarozumiałej i nie potrafiącej się zintegrować. Otrzymałam dodatkowy obowiązek w postaci pracy nad sobą. Niewiele pomogły mi dobre wyniki sprzedaży i nienaganne relacje z klientami: awanse raczej mnie omijały.
Początkowo chodzenie z teczką traktowałam jako nowe doświadczenie, a przekładając to na język biznesowy: nowe wyzwanie. Częste podróże zmuszały do bycia w ciągłej, pełnej gotowości. Odprasowane ubrania na wieszakach, walizka pod ręką, w kuchni odpowiedni zapas dań błyskawicznych, a dziecko dokładnie poinstruowane, co z tym dalej zrobić. I gdyby nie fakt, że życie domowe tliło się z dnia na dzień coraz to mniej widocznym płomieniem, mogłabym śmiało powiedzieć, że wreszcie stałam się osobą doskonale zorganizowaną. Nawet przesyłki materiałów promocyjnych (paki ze stendami, gadżetami i próbkami) upłynniałam w miarę regularnie, dostarczając je w odpowiednie miejsca, tak by nie zawalały piwnicy i nie tarasowały zbytnio przejścia w przedpokoju.
Do moich zadań należała promocja produktów firmy wśród lekarzy i farmaceutów. Określała ją norma: 10 wizyt dziennie. I chociaż nie pod wszystkie adresy udawałam się z jednakowym zapałem (miałam swoje preferencje), zawsze byłam przygotowana merytorycznie, a rozmówców traktowałam z należnym im szacunkiem. Ceniłam ich czas i nie wystawiałam na próbę zaufania, jakim mnie obdarzali. Być może dlatego przyjmowano mnie życzliwie i z sympatią i chętnie ze mną współpracowano. W każdym razie, wiele problemów, z którymi nie mogli się uporać młodsi koledzy po fachu, omijało mnie całkowicie. Nie wiedziałam np., co znaczy sterczeć bezsensownie pod drzwiami i w końcu odchodzić spod nich z kwitkiem. Obce mi były też obawy, że duże zamówienie, finalizujące wizytę apteczną, może stać się przyczyną frustracji i załamania nerwowego u kontrahenta, czy też spowodować zaniechanie przez niego dalszych kontaktów.
W moim odczuciu, farmaceuci bardzo dbali o swój biznes i to oni nadawali wizytom przedstawicieli typowo handlowy charakter. Oczywiście, nikt z nich nie chciał kupować kota w worku, wymagano od nas niezbędnych informacji, ale rozmowa i tak dotyczyła głównie liczb, kalkulacji i marketingu.
Zupełnie inaczej odbierałam spotkania z lekarzami. Odwiedzając gabinety, natrafiałam wprawdzie na różne postawy i oczekiwania, generalnie jednak odczuwałam ogromną więź z tym środowiskiem, zdecydowanie większą niż ze światem biznesu, w który wdepnęłam. Czasami, zwłaszcza początkujący lekarze, z zainteresowaniem wypytywali mnie, co zrobić, żeby zostać repem. Ci jednak stanowili wyjątki. Większość, mimo niegodziwych warunków pracy, nie myślała nawet o rezygnacji z zawodu. Dla niektórych kontakty z firmami były zwykłą odskocznią od szarej rzeczywistości. Inni widzieli w nich jedyną szansę na pozyskanie środków, umożliwiających przeprowadzenie badań czy realizację jakiegoś szlachetnego i służącego chorym przedsięwzięcia. Podziwiałam ich. Za codzienny trud w misji służenia drugiemu człowiekowi. Za nieopuszczanie tonącego okrętu. I im dłużej chodziłam z teczką, tym większy ogarniał mnie wstyd. Nie potrafiłam odpowiedzieć sobie na pytanie, w imię czego z każdym dniem coraz bardziej oddalam się od tego najpiękniejszego zawodu świata, który dane mi było kiedyś zdobyć.
Moja narastająca frustracja nie uszła uwadze menedżerów. Czułam, że mogą się pojawić nowe problemy. Niespodziewanie znajoma zaproponowała mi pracę u siebie. I chociaż ciągle będę bez kitla, ale już bez teczki, otworzyłam kolejny rozdział życia.