To już chyba ostatni świadkowie. Proces dr. G. zbliża się do końca. Po wakacyjnej przerwie – do 15 września – jeszcze kilka czynności procesowych i zabierze głos prokurator. A potem – obrona. Teraz pora na wyjaśnienia sprzeczności w zeznaniach niektórych świadków. Bo choć wszyscy oskarżający dr. G. mówili pod przysięgą, świadomi odpowiedzialności karnej, nie ma pewności, czy nie kłamali. Zatrzymajmy się nad kilkoma przypadkami.
Takie wątpliwości nasuwały się w czasie słuchania zeznań ogrodnika spod Warki, który twierdził, że w 2005 roku za przyjęcie i leczenie jego matki, Gabrieli P., w klinice kardiochirurgii szpitala MSWiA, dał ordynatorowi łącznie 13 tysięcy złotych łapówki. Pacjentka wkrótce po operacji zmarła na zapalenie płuc.
Agresywny w sposobie bycia mężczyzna wyliczał sumy, przygadując oskarżonemu: "Mama już się z grobu nie podniesie, ale przyszła ta chwila, by prawda wyszła na jaw".
Pierwsze pieniądze – 4 tysiące złotych – wręczył, gdy ordynator powiedział, że wybrał dla chorej zastawkę najlepszą z możliwych.
- Czyli to było z wdzięczności – komentował ogrodnik.
Później dawał 3 razy po 3 tysiące. Dr G. nigdy nie protestował.
- Gdyby był na mnie obrażony, to następny raz nie chciałby ze mną gadać – przekonywał świadek na sali sądowej.
Ostatni raz dał łapówkę, gdy G. zamierzał wypisać chorą do domu, mimo że, jak twierdzi jej syn, "była jak nieboszczka".
- Doktor powiedział mi tak – zeznał – dostałem rozkaz, że łóżko ma być wolne na wypadek jakiegoś zamachu, bo w Warszawie trwa Światowe Forum Gospodarcze.
Świadek twierdzi, że 13 tysięcy złotych to były oszczędności matki, schowane w kredensie na czarną godzinę. Pieniądze wziął bez konsultacji z rodziną. Kredensu już nie ma, bo po śmierci matki w 2005 roku jej stare meble porąbał i spalił. Na prośbę adwokata dr. G., aby odczytał z dowodu rejestracyjnego, kiedy kupił samochód, podaje, że w 2005 roku.
- Ten człowiek wielu rzeczy nie rozumiał – zauważył G. po wysłuchaniu zeznania. Ale sprostował tylko informację dotyczącą Światowego Forum Gospodarczego. Na kardiologii rezerwacja łóżek nie była wymagana.
Sąd drążył oskarżenie ogrodnika. Na kolejną rozprawę wezwał do złożenia zeznań najbliższą rodzinę zmarłej Gabrieli P.
Pierwsza odpowiadała na pytania wnuczka, Mariola P., lat 27, ekonomistka po wyższych studiach. Bardzo czujna, każde zdanie poprzedzała długim namysłem, połączonym z popijaniem wody mineralnej z butelki, którą przed sobą postawiła.
W 2005 roku na Wołoską przyjechała poproszona przez rodziców, których sekretarka dr. G. wezwała na pilną rozmowę z ordynatorem. Ponieważ mieli do pokonania kilkadziesiąt kilometrów, uznali, że studiująca wówczas w Warszawie córka szybciej się dowie, o co chodzi.
- Doktor powiedział mi, że z babcią wszystko w porządku, nie chciał podawać szczegółów. Rozmowę skierował na całkiem luźne tematy: Jak mi się mieszka w Warszawie, czy mam telefon, a gdy wspomniałam, że wynajmuję pokój, zauważył, że zapewne ojca ogrodnika będzie stać na kupno córce mieszkania w stolicy. Powiedział też, że choroba babci jest dziedziczna i zaproponował zbadanie, czy ja jej nie mam. Zgodziłam się, z moim zdrowiem było dobrze.
Z gabinetu wyszłam bez żadnej informacji o babci. Byłam tym zdegustowana. Rodzice przecież czekali na jakieś wieści...
Sędzia chciał wiedzieć, czy świadek była obecna przy dawaniu dr. G. pieniędzy.
Nie, nie była, ale w domu uczestniczyła w rozmowach rodziców i ciotek, zmartwionych, że babcia po operacji nie wraca do zdrowia.
Podczas tych narad mówiono też o pieniądzach dla dr. G.; w sumie 13 tysięcy złotych, wręczone ratami.
- Wiem, że to były oszczędności babci, na tzw. czarną godzinę, przekazane ojcu, gdy szła do szpitala – zeznała Mariola P. – Babcia z tatą widziała się codziennie, bo mieszkała w tym samym podwórku co rodzice, tylko w osobnym domu.
Wracając do łapówki, świadek opowiedziała, że w pewnej chwili na naradzie rodzinnej zapadła decyzja, aby już nie dawać. Mariola P. zapamiętała też dramatyczny moment, gdy dowiedziała się, że w związku z jakimś zjazdem ekonomistów trzeba opróżnić klinikę i babcia leżąca na OiOM-ie musi być przetransportowana do szpitala rejonowego. Jej rodzice byli wtedy na skraju wyczerpania psychicznego, bo przez ponad półtora miesiąca nie mogli się skontaktować z chorą. (Jedzenie dostarczali przez pielęgniarkę.)
Również zeznająca zaraz po córce Bożena P., synowa zmarłej pacjentki, potwierdziła, że dr G. otrzymał od nich 13 tys. złotych. Raz była w gabinecie ordynatora przy wręczaniu łapówki. Pieniądze leżały w białej kopercie. "Oskarżony oczywiście wziął ją i schował do szuflady biurka". Bożena P. nie wiedziała, jaka to była wtedy suma, gdyż poszczególne transze przygotowywał mąż i sam przeliczał w samochodzie, gdy jechali do Warszawy.
Nie orientowała się też, jaką teściowa miała emeryturę, czy założyła konto w banku, czy może swoje oszczędności trzymała w domu.
- Ja byłam tylko synową – tłumaczyła w sądzie – w takie sprawy matka wtajemnicza raczej swoje dzieci.
- A po co była łapówka dla dr. G.? – dopytywał się sędzia.
- Aby dobrze opiekowali się w szpitalu starszą kobietą. Niestety, ordynator pieniądze wziął i nic nie zrobił, teściowa miała głębokie odleżyny. Z jej zdrowiem z dnia na dzień było coraz gorzej. W końcu zmarła. Dlatego mąż sam się zgłosił z oskarżeniem dr. G. do CBA.
Świadkowi nic nie było wiadomo, czy mąż dostał jakieś pieniądze w spadku po zmarłej matce. Nie dopytywała, bo to jego sprawa.
Ostatnie pytanie adwokata dr. G. zdziwiło ją i wywołało reakcję: – Co to ma do rzeczy? Bo mecenas zapytał, czy meble teściowej nadal stoją.
- Stoją. Wszystkie. Domek jest zamknięty.
Nikt na sali sądowej nie uświadomił Bożenie P., że jeśli chodzi o kredens, w którym rzekomo Gabriela P. przechowywała pieniądze, to jej mąż mówił w sądzie co innego. A przecież są zgodnym małżeństwem, on czekał na nią na korytarzu.
Zatem może i z łapówką było inaczej? Przynajmniej – z jej wysokością? Bo dlaczego ogrodnikowi zależało na przekonaniu sędziego, że nie ma już śladów po babcinej skrytce?
I jeszcze jedna wątpliwość. Gdy zeznawał przed sądem, twierdził, że w sprawę łapówki nie wtajemniczał rodziny, nawet sióstr. To była jego samodzielna decyzja, z nikim na ten temat nie rozmawiał, nie musiał. Tymczasem jego córka opowiadała o naradach
rodzinnych...
Kasa albo córka
Wacław B., nastawniczy kolejowy, miał operację serca w klinice MSWiA w 2001 roku. Kilka dni wcześniej ordynator przyjął go w swoim gabinecie. Zapytał pacjenta, gdzie mieszka, a gdy padła nazwa wsi, zainteresował się, jak duże ma gospodarstwo i czy hoduje krowy.
Nastawniczy, typowy chłoporobotnik, ziemi nie uprawiał.
Według jego zeznań, ordynator nie owijał kwestii łapówki w bawełnę. – Zapytał, kurde, ile kasy mogę wyłożyć. Ja, że ani grosza, bo ledwo wiążę koniec z końcem. On, że potrzeba mu mniej więcej 10 tys. zł. I jak nie mam kasy, to niech pożyczę. Albo niech przyprowadzę mu córkę. Ja, że córka jest zdegenerowaną świnią. To on wtedy, żeby żonę przyprowadzić.
Sędzia upewnia się: – Chodziło o kontakt seksualny?
- No, pewnie. Ja odpowiedziałem, że jeśli potrzebuje takiej rozrywki, niech idzie do burdelu. A G. na to, że żartował. Wtedy, kurde, tak mu odparowałem: – Dobrze, że jesteś lekarzem, bo w innej sytuacji dostałbyś w twarz.
Oskarżony dr G. wyznaczył termin operacji za 3 dni. To był akurat koniec roku szkolnego. Wacław B. chciał iść z córką na rozdanie świadectw, zadzwonił więc do sekretarki G., że będzie dopiero przed wieczorem. Gdy dotarł do szpitala, ordynator miał operację.
- Po jej skończeniu – zeznawał świadek – G. wywołał mnie na korytarz i zapytał:
- Ile kasy możesz wyłożyć?
- Nic – odpowiedziałem.
- To operacja może się nie udać.
- Byłem przerażony – snuł swoją opowieść nastawniczy – zadzwoniłem do znajomej, czy mam stamtąd wiać, choćby w piżamie. Ona – nie tak szybko, jeszcze się zastanów. Ale za jakiś czas przyszedł drugi lekarz i zapytał, czego dr G. ode mnie chciał. Powiedziałem prawdę, że pieniędzy, bo jak nie, to... A ten lekarz – nie przejmuj się, ja cię będę operował. Chciałem wiedzieć, jak się nazywa, ale nie podał swego nazwiska. On chyba był zastępcą tego pana tu oskarżonego.
Nastawniczy zeznawał płynnie, jak wyuczoną lekcję (jego emocje wyrażały się tylko w przerywniku "kurde"), aż do chwili, gdy padło pytanie o nazwisko owej znajomej, która radziła mu, aby się wstrzymał z ucieczką z kliniki. Nie pamiętał, nie znał też adresu i telefonu. Wyraźnie się ucieszył, gdy sędzia zaprzestał w tej sprawie indagacji i zmieniając temat zapytał, co było dalej?
Dalej było dobrze. Po udanej operacji pacjent został wypisany na rehabilitację do Konstancina. Teraz, niestety, jest bezrobotny, ma problemy z pamięcią. Stara się o rentę.
Sędzia odczytał zeznania świadka w śledztwie. Wtedy Wacław B. miał poinformować ordynatora, że zarabia 1200 zł; dr G. kazał mu "wyłożyć" 2-3 tysiące złotych.
- W biurze CBA paskudnie się czułem, może mi się coś pomyliło – nastawniczy usiłował wyjaśnić sędziemu sprzeczność w swych zeznaniach.
Ale od tej chwili miał wątpliwości, czy to było 2-3 tysiące złotych, czy 10 tysięcy.
Również złym samopoczuciem w dniu, gdy stanął przed funkcjonariuszem CBA, świadek tłumaczył fakt, że nie powiedział wówczas o propozycji ordynatora przyprowadzenia do niego kobiet.
Bilans się nie zgadza
Znaki zapytania pojawiły się też po zeznaniach córek pacjentki Marii P. – Marzanny i Agnieszki.
Twierdziły, że dały oskarżonemu 1000 zł. W tym celu Marzanna wzięła z banku 3 tys. zł. kredytu. Więcej niż zamierzały włożyć do koperty, a to dlatego, że liczyły się z kosztami pobytu w Warszawie; gdy matka leżała w klinice, chciały być przy niej blisko. Mieszkały u córki jednej z nich – studentki, która wynajmowała pokój. Za gościnę rewanżowały się prezentami i kupowaniem żywności. Kredyt spłacały przez rok, podzieliły go na 3 równe części.
Skąd pomysł o dowodzie wdzięczności?
Matka im podpowiedziała. Przed operacją w klinice MSWiA Maria P. była nagle wezwana do Krakowa, gdzie dr G. również przyjmował chorych. Nie rozumiała, dlaczego. Po wyjściu z gabinetu pokazała córce, która ją przywiozła, gest liczenia pieniędzy. – Chyba chodziło mu o łapówkę – wydedukowała.
Jeszcze chciały się upewnić, czy matka dobrze odczytała zachowanie lekarza.
- Nikt nam nie mówił wprost – zeznała jedna z sióstr – że trzeba dać, po prostu gdy dr G. powiedział, że nie wiadomo, kiedy będzie operacja, to zależy od wydolności oddechowej mamy, odebrałyśmy to tak, że wypada dać.
Przed operacją córki uprzedziły dr. G., że się potem odwdzięczą. Twierdzą, że słowa dotrzymały. G. przyjął pieniądze spokojnie, nie komentował. Po ogłoszeniu telefonu CBA, na który można było zgłaszać dowody korupcji w klinice, Marzanna przyznała się, że dały łapówkę. To była matka owej studentki, a dziś absolwentki prawa pracującej w prokuraturze. Córka ją pochwaliła. Ale siostry miały pretensje i do dziś mają. Również matka się popłakała, wystraszona, że zaczną się kłopoty.
Gdzie są wątpliwości w zeznaniach?
Gdy siostry wymieniają kwotę kredytu. Raz pada 3 tysiące złotych, to znów 5 tysięcy. Różnie też obliczają swe wydatki w Warszawie.
- A może ten kredyt z banku był na ślub córki? – sugerował świadkowi na rozprawie obrońca G.
Gwałtowne zaprzeczenie.
- A może za dyżury prywatne pielęgniarek przy chorej mamie? – podpowiadał oskarżony.
- I zostawiłam pieniądze w pana gabinecie? Nie śmiałabym wysłać ordynatora do szpitalnej kasy – ripostowała zeznająca.
Jeszcze jedno podejście świadka: – Czy w 2005 roku brała pani kredyt na działalność swego przedsiębiorstwa?
- Ja kredyt biorę bardzo często.
Znaki zapytania nie zniknęły. Ostateczna ocena takich niejednoznacznych zeznań należy do sądu. Jak zostały zinterpretowane, usłyszymy w uzasadnieniu wyroku.