Przez 15 lat lekarze twierdzili, że jest chory na schizofrenię. O mały włos nie doszło do ubezwłasnowolnienia zdrowego człowieka. Zrujnowano mu życie, stracił możliwość zarabiania.
Henryk Onak spod Torunia ostatecznie nie został ubezwłasnowolniony. Ale to, co przeżył przez 15 lat, ocenia krótko: piekło. Jego los jest haniebnym przykładem, jak można wykorzystać prawo i psychiatrię przeciwko człowiekowi.
Jak mówi – powoli wraca do świata. Po latach koszmaru wie jedno: nigdy nie był schizofrenikiem, którego miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym. Dzisiaj ma 66 lat i ciągle rozpamiętuje swoją walkę z demonami. Nadal jednak nie może powrócić do swojego domu; mieszka kątem u siostrzeńca. Od kilku lat jest na utrzymaniu rodziny, bo został wplątany w sytuację prawną, praktycznie nie do odkręcenia.
Jego sprawą zajęła się ostatnio Fundacja Promocji i Edukacji Prawnej i Zdrowotnej Lex Nostrum, która m.in. czuwa nad przestrzeganiem prawa.
Psychotropy na reumatyzm?
Wszystko zaczęło się w 1991 r. To wtedy poczuł się słabo i wybrał z wizytą do kardiologa. Owszem, cierpiał od dawna na przewlekły reumatyzm, ale doszły do tego kłopoty ze snem i potworne bóle głowy.
- Lekarz kardiolog od razu wysłał mnie na konsultacje do przychodni zdrowia psychicznego, a tam dostałem leki psychotropowe i skierowanie na obserwację do szpitala psychiatrycznego – wspomina pan Henryk.
Medycy nad wyraz szybko uznali, że Onak ma chorobę psychiczną. Co prawda opowiadał lekarzom, że od lat cierpi na przewlekły reumatyzm, ale interesowały ich przede wszystkim psychiczne przeżycia pacjenta. A tak się złożyło, że w tym czasie przeżywał kryzys małżeński.
- Żona była ode mnie 12 lat młodsza i po pewnym czasie zaczęliśmy żyć w separacji. Według mnie – miała kochanka i chciała się pozbyć mnie z domu. Mówiłem o tym lekarzom.
I właśnie wtedy toruńscy psychiatrzy postawili diagnozę: schizofrenia paranoidalna. Henryk Onak dostawał więc leki psychotropowe. Zazwyczaj czuł się po nich źle, bolała go głowa, miał kłopoty z poruszaniem się. Przestawał więc brać te środki i załatwiał sobie receptę na debecylinę, która pomagała w stanach zapalnych.
- Jak tylko dowiedziała się o tym żona, od razu dzwoniła do lekarza i lądowałem w szpitalu psychiatrycznym. Czasami na miesiąc, czasami na dwa. Skarżyłem się tam na serce, na reumatyzm, bóle gardła, ale nie traktowano mnie poważnie, tylko jak jakiegoś głupka. Mówili, leczymy u pana wszystko, ale dawali tylko te psychotropy. Na samo wspomnienie panu Henrykowi podnosi się głos ze zdenerwowania.
Po kolejnym pobycie w szpitalu, w tajemnicy przed żoną, pojechał do laryngologa. Specjalista ów stwierdził, że stan zapalny wywołał paciorkowiec i przepisał mu...debecylinę. Po antybiotyku poczuł się znacznie lepiej, ale pech chciał, że żona zauważyła, iż bierze inne lekarstwa i zatelefonowała do psychiatry. Po raz kolejny trafił na oddział psychiatryczny.
Pamięta, że systematycznie brał wówczas leki, które mu ordynowano. Uważał, że dalszy opór nie ma już sensu.
- Owszem, kombinowałem, jak się uwolnić od tych psychotropów. Jak lekarz pytał, co tam u mnie w domu, mówiłem, że bardzo dobrze. Ale to była nieprawda, chciałem tylko jak najszybciej wyjść stamtąd i już nigdy nie wracać. A mój stan był coraz gorszy. Od tych wszystkich leków cały czas trzęsły mi się ręce.
Chory, bo... nie bierze leków
Ręce trzęsły mu się także, gdy siedział na stołku w wyznaczonym przez żonę pomieszczeniu i oddawał mocz do butelki, bo we własnym domu nie miał dostępu do toalety. To właśnie wtedy małżonka Onaka zaczęła rozpowiadać po wsi i lekarzom, że jest bardzo chory psychicznie, agresywny i że zagraża jej oraz dzieciom.
W 2005 r. napisała wniosek do sądu w Golubiu-Dobrzyniu o przymusowe umieszczenie go w szpitalu psychiatrycznym. A także – w sprawie ubezwłasnowolnienia.
Powołani przez sąd toruńscy biegli psychiatrzy zapoznali się z dokumentacją choroby i byli zgodni: Henryk Onak cierpi na schizofrenię paranoidalną! Mało tego, jego stan ciągle się pogarsza. Uznali także, że skoro pacjent jest przekonany o swoim zdrowiu psychicznym i odmawia leków – to trzeba go skierować na przymusowe leczenie!
Sądu nie interesowało już wtedy, że krewni pana Henryka mają o nim dobre zdanie, ani że w ich domu nigdy nie było żadnej interwencji policji z powodu agresywnego zachowania Onaka.
Sam pan Henryk ratował się, jak mógł. Zameldował się tymczasowo u siostry na Wybrzeżu. I tam właśnie poznał psychiatrę, który postanowił mu pomóc. Dzisiaj ów psychiatra woli nie ujawniać swojego nazwiska, bo po wypowiedziach dla prasy miał kłopoty w środowisku.
Przyznaje jednak, że kiedy zapoznał się z dokumentacją, od razu czuł, że coś tu jest nie w porządku. Zawsze mu się wydawało, że pacjent ze schizofrenią paranoidalną powinien mieć omamy, tymczasem nie było na ten temat ani słowa w opisie stanu psychicznego pacjenta.
- Starałem się jednak być bardzo ostrożny w swojej diagnozie i skierowałem pana Onaka na 2-miesięczną obserwację do szpitala w Szczecinie i na 3 miesiące do kliniki psychiatrii w Bydgoszczy.
W grudniu 2005 r. zapadła decyzja o hospitalizacji Henryka Onaka. Tyle tylko, że lekarze i ze Szczecina, i z Bydgoszczy uznali, że pacjent jest rzeczywiście chory, ale cierpi na... nadciśnienie tętnicze i reumatyzm. Cech choroby psychicznej nie stwierdzono. Nie zaobserwowano również żadnych omamów i urojeń!
Ale dopiero półtora roku później Sąd Rejonowy w Golubiu-Dobrzyniu oddalił wniosek o umieszczeniu go w szpitalu psychiatrycznym. Nie było już też mowy o ubezwłasnowolnieniu. Doszło natomiast do rozwodu z małżonką.
Robot w farmakologicznym kaftanie
Ta historia zbulwersowała Polskę, ale przede wszystkim psychiatrę, który pomógł Onakowi.
- Temu człowiekowi, na podstawie fałszywych oświadczeń i zeznań żony, podawano podstępnie leki, które rzekomo miały pomagać na gardło. A nie był to jakiś tam ziołowy środek antydepresyjny czy uspokajający, tylko silny lek o wydłużonym działaniu, powodujący m.in. trudności z chodzeniem i spowolnienie wszelkich ruchów.
Zdaniem psychiatry, po takiej "terapii" pacjent staje się robotem w farmakologicznym kaftanie bezpieczeństwa. Henryk Onak przeżył tak kilkanaście lat.
Trzeba też wiedzieć, że pan Henryk odziedziczył po rodzicach dobrze prosperujące gospodarstwo, w którym świetnie sobie radził. W trakcie leczenia psychotropowego został nakłoniony do przepisania majątku synowi. Obecnie, po wyjaśnieniu w sądzie swoich spraw zdrowotnych, walczy dalej. Przede wszystkim domaga się odszkodowania za swoje 15 lat wyjęte z życiorysu. Pozwał Skarb Państwa oraz wojewódzki Ośrodek Lecznictwa Psychiatrycznego w Toruniu. Od dłuższego czasu mieszka u siostrzeńca, choć jego ojcowizna znajduje się parę kilometrów dalej.
- Pan Henryk Onak stara się obecnie o unieważnienie darowizny. W tej sprawie zapadł już prawomocny wyrok sądu drugiej instancji, orzekający, że darowizna była ważna. Nasza fundacja włączyła się do sprawy i przez jednego z współpracujących z nami radców prawnych została złożona skarga kasacyjna do Sądu Najwyższego – mówi Maciej Lisowski, dyrektor "Lex Nostrum".
Kiedy o Henryku Onaku rozpisywały się gazety, ten kiwał głową i powtarzał, że nie chce być "sławnym", wolałby uprawiać swoją ziemię i nie czuć się jak spłoszony gołąb.
- Bo jak to wygląda w praworządnym państwie, że żona z lekarzami mogą zrobić z normalnego człowieka wariata? – pyta retorycznie. I zbiera siły do dalszej walki, bo ostatnio ma problemy też z sercem i tarczycą.