W życiu nie widziałem, żeby oskarżonego witali przed salą sądową biało-czerwonymi goździkami – mruczy pod nosem ochroniarz w warszawskim sądzie. Patrzy na starszych ludzi, którzy usiłują się przedrzeć przez tłum, by uścisnąć rękę oczekującemu na rozprawę dr. G.
Pani w wydekoltowanej wieczorowej sukni z czarną aksamitką na szyi trzyma widoczną z daleka żółtą kopertę. Zachęcająco mruga na telewizyjnego kamerzystę.
- Panie doktorze! – woła upewniwszy się, że jest filmowana. – Kocham pana! Proszę to wziąć ode mnie!
Widząc wahanie oskarżonego, uspokaja go.
- To nie łapówka, tam jest zdjęcie, które zrobiłam 18 maja 2007 r., gdy wychodził pan z aresztu. Drugie takie samo wisi nad moim łóżkiem – mówi.
Po takim powitaniu były ordynator kardiochirurgii szpitala MSWiA w Warszawie wchodzi na salę sądową niemal rozpromieniony. Wdzięczni pacjenci nie tylko go nie opuszczają, ale starają się usiąść jak najbliżej ławy dla oskarżonych. Wiedzą, że dla dr. G. będzie to ciężki dzień – prokurator przedstawi filmy nagrane tajną kamerą w gabinecie. Zarejestrowane obrazy mają świadczyć o tym, że oskarżony przyjmował od pacjentów łapówki.
Nim jednak obraz z kaset VHS pojawi się w telewizorze, prokurator Agnieszka Tyszkiewicz chciałaby, by dr G., tym razem jako świadek (śledztwo w toku), odniósł się do zarzutu ewentualnego błędu lekarskiego w przeprowadzonych operacjach. W śledztwie wyłoniono około 20 dyskusyjnych przypadków. Nad każdym pochylają się biegli sądowi. Od ich opinii zależy, czy G. będą stawiane nowe zarzuty.
Dr G. decyduje się na skomentowanie kilku historii chorób, które zakończyły się zgonem pacjenta.
Pacjentka nr 1.
Kardiolog nie przypomina już sobie tej kobiety, ale z zapisków, jakie robił w czasie narady z lekarzami oddziału, wnioskuje, że chora nie kwalifikowała się do by-passów; dla niej ratunkiem mógł być tylko przeszczep serca. Niestety, na transplantację w ośrodku krakowskim musiałaby oczekiwać co najmniej pół roku.
- Ja tego dokonałem niemal natychmiast – wyjaśnia G.
Po miesiącu chora z nowym sercem, większym niż jej dotychczasowe, bo takie miał dawca, została wypisana w dobrym stanie do sanatorium w Konstancinie. Jedynym niedomaganiem było coś z płucami. To cała wiedza o niej stojącego przed sądem kardiochirurga – poza tym, że wkrótce zmarła.
Pacjent nr 2.
Do szpitala MSWiA przyjęty z diagnozą postawioną przez kardiologów z Torunia, że konieczny jest przeszczep. G. zdecydował się na transplantację, choć ryzyko było podwyższone, ponieważ pacjent cierpiał na cukrzycę. Dawcą serca była 25-letnia kobieta. Chory nie przeżył zabiegu. Jego rodzina nie miała wtedy pretensji, nie chciała sekcji zwłok.
Pacjentka nr 3.
76 lat, wymiana zastawki. Operacja przebiegała prawidłowo, jednak w trzeciej dobie po zabiegu wystąpiła niewydolność oddechowa, potem infekcja płucna i zatrzymanie krążenia. Chorą reanimowano. Wkrótce stwierdzono zakażenie, ponownie otwarto klatkę piersiową. Chwilowa poprawa i znów objawy zakażenia, m.in. owrzodzenie jamy ustnej. Pacjentkę przeniesiono na oddział septyczny, gdzie walka o jej powrót do zdrowia trwała 10 tygodni. Niewydolność krążenia nie była przyczyną zgonu. Chora była poinformowana o ryzyku operacji.
Pacjent nr 4.
26 lat, ciężka niewydolność krążenia. Wszczepiono mu serce osoby dwa razy starszej. W sytuacji tego chorego była to decyzja prawidłowa, twierdzi dr G.
I na tym kończy objaśnianie przypadków rzekomych błędów lekarskich. Prokurator przypomina, że śledztwo w tej sprawie nie jest zakończone. Mimo to, obecni na sali sądowej pacjenci kardiologa nie kryją oburzenia. – Nawet Panu Bogu nie wszystko się udaje – szepcze pani, która na korytarzu wręczała oskarżonemu bukiet w narodowych barwach. Milknie, gdy sędzia zapowiada publiczne obejrzenie 51 kaset VHS (300 minut każda), oraz 255 płyt CD (kopii) odtajnionych nagrań z gabinetu. Już z tego wynika, że proces szybko się nie zakończy.
Inwigilowany Mengele VII
Na ekranie telewizora pojawia się czarno-biały, niezbyt wyraźny obraz gabinetu dr. G.
To nieduży pokój. Na wprost wejścia, gdzie przez dwa miesiące pracowała tajna kamera CBA, duże biurko pełne papierów, a prostopadle do niego drugie, z pojemnikami na dokumenty. Przed biurkiem dwa krzesła.
Dr G., który nadal odmawia odpowiedzi na pytania prokuratora, decyduje się na komentowanie poszczególnych obrazów. Już po jego pierwszych słowach staje się widoczne, że powie więcej, niżby to wynikało z pokazywanego filmu. Oskarża służby śledcze. Zaczyna od słów: – To było inwigilowanie mnie jako Mengele VII.
Kryptonim od nazwiska hitlerowskiego lekarza o przydomku Anioł Śmierci, który eksperymentował na więźniach w Auschwitz, CBA nadawało kolejnym podsłuchiwanym lekarzom w sprawie domniemanego handlu przez nich ludzkimi narządami do celów transplantacyjnych.
Śledztwo, prowadzone z paragrafu, który mówi o czerpaniu korzyści z przeszczepiania narządów pozyskanych wbrew przepisom ustawy transplantacyjnej, nie jest zakończone i nikomu dotąd nie postawiono zarzutów.
Ale już wiadomo, że przedwczesny rozgłos medialny nadany tej sprawie z inicjatywy ówczesnego ministra sprawiedliwości Z. Ziobry nie wynikał z troski o ujawnienie nieetycznego postępowania lekarzy (jeśli w ogóle miało ono miejsce, co wydaje się nieprawdopodobne). Kryła się za tym chęć zastopowania organizacji w stołecznym Szpitalu MSWiA przy ul. Wołoskiej centrum transplantologicznego.
Szpital ten, pod dyrekcją Marka Durlika, od lat wyprzedzał w operacjach przeszczepu nerek, trzustki i serc inne ośrodki w kraju i nieźle na tym zarabiał. (Za przeszczepy płaci Ministerstwo Zdrowia: za przeszczep wątroby – prawie 89 tys. zł, nerki – 3 tys. zł, serca – 107 tys. zł, płuc – 147 tys. zł.)
W 2004 r. prof. Wojciech Rowiński, krajowy konsultant w dziedzinie transplantologii, zwracał uwagę ówczesnemu ministrowi zdrowia na nieuczciwą konkurencję i podbieranie narządów stosowane przez klinikę MSWiA. Miał konkretny powód do irytacji, bo nerki od pacjenta zmarłego w warszawskim szpitalu na Bielanach – dostał Szpital MSWiA, a nie szpital im. Dzieciątka Jezus, gdzie kierował kliniką transplantologii.
Profesor nie akceptował metody dyrektora Durlika i ordynatora kardiochirurgii dr. Garlickiego, tj. bezpośredniej współpracy, z pominięciem Poltransplantu, ze szpitalami w mniejszych miejscowościach. Zastrzeżenia, również innych transplantologów, budziło zwłaszcza zawieranie umów z anestezjologami, którzy zobowiązywali się przewozić pacjentów w bardzo ciężkim stanie na ul. Wołoską. Chociaż, co do tego nikt nie miał wątpliwości, możliwość znalezienia się w dobrze wyposażonej klinice była często ostatnią szansą uratowania zagrożonego życia.
Gdy w 2006 r. na Wołoską wkroczyło CBA, służby uznały, że opisana sytuacja może być kryminogenna. Tajne śledztwo miało kryptonim Bazalt. Podsłuchiwanym lekarzom nadawano przydomek Mengele, z kolejnym numerem rzymskim. Dr G. został Mengele VII.
Na słynnej już konferencji prasowej szefa CBA Mariusza Kamińskiego, już po aresztowaniu dr. G., padło pytanie dziennikarza, zainspirowane chyba przez organizatorów: "Czy w szpitalu mogło dochodzić do handlu ludzkimi organami?"
Minister Ziobro odpowiedział wymijająco, ale dał do zrozumienia, że dotarły do niego "bardzo makabryczne informacje, są badane różne wątki, dokumentacja lekarska".
Profesor Rowiński bardzo później żałował (w apelu opublikowanym w "Gazecie Wyborczej"), że całkowicie wbrew jego intencjom doszło do zaniechania przeszczepów w szpitalu MSWiA.
Postawiony przed sądem dr G. kilkakrotnie w czasie swego procesu z goryczą odnosił się do okoliczności nadania mu drastycznego w swej wymowie kryptonimu.
Nie widać, co jest w kopercie
Sędzia Igor Tuleya najpierw oddał głos prokuraturze, która pokazała fragmenty nagrań pomocne w sformułowaniu zarzutów. Wszyscy skupili się blisko telewizora, nie najnowszej generacji. Nastawiali uszu, bo prawie cały czas coś trzeszczało w odbiorniku. Obraz też był zaśnieżony.
Na taśmie oznaczonej numerem pierwszym widać starsze małżeństwo. Żona dziękuje kardiochirurgowi za udaną operację 78-letniego męża. To nagranie już wcześniej było wykorzystane przez "Rzeczpospolitą" jako dowód szczególnego zainteresowania "Gazety Wyborczej" obroną dr. G. Zdaniem dziennikarza "Rzeczpospolitej", widoczni na obrazie państwo J., rodzice znanej reporterki GW, zostali namierzeni przez CBA w chwili, gdy dawali dr. G. łapówkę.
Tymczasem sędzia i publiczność zobaczyli co innego. Pacjent przyszedł się pożegnać, bo został już wypisany do domu. Lekarz jeszcze raz go zbadał. Rozmawiają o zażywaniu leków, wyjeździe pana J. do sanatorium. Na koniec Jadwiga J. wyjmuje z torby białą kopertę, kładzie ją na biurku. Dr G. nie zagląda do środka, wkłada do segregatora. Prosi, aby pozdrowić córkę państwa J. i podziękować jej za książkę, którą mu podarowała.
Tyle zawiera nagranie. Z poprzedniej rozprawy wiadomo, że małżeństwo J. nie przyznało się do wręczenia łapówki. Dlatego ich adwokat dba, by w protokole z rozprawy znalazła się informacja, że wbrew aktowi oskarżenia – nie widać, co jest w kopercie.
Dr G., który korzysta z prawa do wypowiadania się na temat stawianego mu zarzutu, dodaje: – Nie zawsze znajdowały się tam pieniądze.
Dalsze jego uwagi odbiegają od konkretów, jakby oskarżony usiłował rozmyć powód, który doprowadził go na ławę sądową. Najwięcej opowiada o specyfice swej pracy oraz organizacji szpitala.
Akt oskarżenia zarzuca mu 41 przypadków korupcji. Dr G. kwestionuje, że takie sytuacje miały miejsce, ale jeśli prokurator nie zmienia zdania, chce, by były one rozpatrywane na szerszym tle.
- Przez dwa miesiące śledzenia mnie – informuje sąd – przeprowadziłem w gabinecie około 800 rozmów z rodzinami pacjentów. W ciągu sześciu lat kierowania kardiochirurgią przy ul. Wołoskiej takich spotkań było ponad 28 tysięcy. Zawsze wychodziłem pacjentowi naprzeciw, niezależnie od jego pozycji społecznej, wieku, zaawansowania choroby. Jeśli tylko była szansa na poprawę zdrowia, nie pozwalałem, aby przez oczekiwanie na operację ją tracił. To się spotykało z oporem mego środowiska zawodowego.
Wprowadził leczenie hybrydowe, dotąd w Warszawie niestosowane. Polegało na tym, że gdy zabieg był szczególnie ryzykowny, operował na bijącym sercu. Potem, drugi etap leczenia, należał do kardiologa.
Kładł na stół pacjentów z zespołem Downa, z chorobą Alzheimera. Nawet 90-latków. – Chciałem wykonać zabieg na sercu stulatka – zwierza się – ale doprowadzono do tego, że chory sam zrezygnował.
Znacznie poszerzył terytorialny zasięg świadczeń oddziału. Przez kartoteki kliniki przewinęło się około 900 tys. pacjentów. Licznie napływających chorych z Krakowa (do tego miasta ma szczególny sentyment; wcześniej operował przecież w klinice prof. Dziatkowiaka) badał też w prywatnej przychodni, choć na tym nie zarabiał; opłaty za wizytę szły na utrzymanie ośrodka. Nie odmawiał pomocy nikomu, kto dowiedział się, choćby pocztą pantoflową, że znajdzie ratunek na Wołoskiej. Taką drogą trafił na stół operacyjny prawie 80-letni pan J. ze Skarżyska Kamiennej, który już zbyt długo czekał na swoją kolej w klinice krakowskiej.
Pacjenci spoza Warszawy często przywozili do konsultacji dokumentację choroby innych osób, też szukających ratunku. W kopercie, która prokuratorowi kojarzy się tylko z pieniędzmi, mogły być wyniki badań.
- Niestety, zdaniem prokuratora, model otwartości na pacjenta jest korupcjogenny – z wyrzutem kończył oskarżony swój komentarz do przypadku małżeństwa J. I nadal nie chciał odpowiadać na pytania prokuratora.
Na kolejnej taśmie pewien mężczyzna w gabinecie ordynatora G. dowiaduje się właśnie, że operacja żony będzie trudna, ryzykowna, bo chora jest uczulona na metal, nie można jej zatem założyć zwykłych stentów. Ale znajdzie się sposób na ominięcie tego problemu – kardiochirurg przywiózł z zagranicznej konferencji naukowej pokazową próbkę plastikowych "rurek". Ucieszony mężczyzna, wychodząc, zostawia kopertę. W telewizorze widać, że dr G. bez zaglądania do środka odkłada coś białego na bok.
Dr G.: – Na filmie nie ma mowy o tym, że ja czegoś oczekuję od męża pacjentki. Pełnomocnik oskarżonego mec. Magdalena Bentkowska pilnuje, by w protokole znalazło się zdanie: "Z przedstawionego materiału nie wynika, by oskarżony miał przyjąć korzyść majątkową w kwocie ustalonej w akcie oskarżenia".
Milcząca zazwyczaj prokurator (czas na jej wystąpienie jeszcze nadejdzie) reaguje czujnie: – Jeśli tak, to ja oświadczam, że kwota 1000 złotych wynika z wyjaśnień oskarżonych. A do dr. G.: – Pytania nasuwają się same. Czy oskarżony kiedyś na nie odpowie?
G. powtarza stałą ripostę: – Nie, bo nie mogę obciążać swoich chorych.
Kolejne nagranie. Uszczęśliwiona starsza kobieta dziękuje lekarzowi za założenie
by-passów jej mężowi. Potem słychać niezbyt wyraźnie – ona narzeka, że mąż nie ma cierpliwości do chorowania, tyle kłopotu przy obsługiwaniu go... Żegnają się, doktor życzy jej szerokiej drogi. Gdy zostaje sam w gabinecie, zabiera z biurka pozostawioną kopertę, kładzie ją do segregatora. (W śledztwie kobieta wyjawiła, że dała 200 zł.)
- Rzeczywiście, coś zostawiono na moim biurku – komentuje dr G., – a ja wykonuję charakterystyczny gest, odkładając to na bok do kuwety. Tym gestem kierowało się CBA. Chciałbym, aby sąd odtworzył kasetę, na której w wolnej chwili przeglądam ten pojemnik.
W tym momencie lekarz wyciąga z kieszeni żółtą kopertę, którą przed rozpoczęciem procesu wręczyła mu w blasku kamer wdzięczna pacjentka. – Czy prokurator też podejrzewa, że są tu pieniądze? – pyta.
Kolejny film jest publiczności częściowo znany, gdyż Zbigniew Ziobro pokazywał go przed wyborami 2007 r. w TVN, a "Wiadomości" wyemitowały go w dniu noworocznego orędzia Lecha Kaczyńskiego. Cała Polska mogła wówczas zobaczyć gabinet dr. G., w którym żona pewnego pacjenta, po szczęśliwej operacji męża, wręcza ordynatorowi plastikową torbę mówiąc: "Panie doktorze, tak jak umawialiśmy się". A lekarz w odpowiedzi: "Książki bardzo lubię". Około pół godziny później (na nagraniach tyka zegar) dr G., już sam w pokoju, wyjmuje z pozostawionej reklamówki kalendarz, następnie zafoliowany album "1000 najpiękniejszych miejsc świata". Wytrząsa torbę na podłogę, a upewniwszy się, że niczego tam już nie ma, wyrzuca ją do kosza. Potem uważnie ogląda album dostrzega, że w jednym miejscu folia jest przecięta, a do środka wsunięta koperta. Otwiera ją i wkłada do kieszeni.
W pierwszym dniu procesu kobieta osłaniała G. przed odpowiedzialnością karną twierdząc, że 2 tysiące złotych włożyła do książki bez wiedzy lekarza.
Dr G. telewizyjną emisję fragmentów tego nagrania nazwał w sądzie manipulacją Ziobry, zaangażowanego w kampanię wyborczą. Wyjaśnił, że słynne już słowa: "Tak, jak się umawialiśmy", odnosiły się do dedykacji w albumie. Nie było w tym nic nadzwyczajnego; ma w domu tysiące książek podarowanych mu w dowód wdzięczności za udane operacje.
Kolejna rozprawa dobiegła końca. Oskarżony lekarz wyszedł z sądu otoczony przez wiernych pacjentów, na czele z panią od żółtej koperty. Wszyscy mówili, że na następnej wokandzie ich kochany doktor odetchnie, gdyż będą pokazywane taśmy na dowód, że opierał się przyjmowaniu upominków od wdzięcznych pacjentów.
Prokurator, jak zwykle, nie chciała rozmawiać z dziennikarzami.
Niczego od was nie wezmę
Te filmy – w sumie jedenaście – dr Mirosław G. sam wybrał z taśm CBA. Na swoją obronę.
Ich wymowa jest jednoznaczna. Słychać, jak lekarz mówi do najbliższej rodziny chorego, która opuszczając gabinet pozostawia na biurku wypchaną reklamówkę: "Niczego od was nie wezmę, w ogóle nie ma mowy". Kiedy indziej wręcz odpycha mężczyznę, usiłującego mu wcisnąć do ręki butelkę alkoholu. "Zabierać" – mówi z wyraźną irytacją. Łagodniej, ale też stanowczo, traktuje kobietę, która w towarzystwie innej podaje mu coś ze słowami: "Ależ bardzo proszę, panie doktorze". Nieobejrzany nawet prezent wraca do ofiarodawczyni.
Widać zarazem, że b. ordynator nie odmawiał przyjęcia kwiatów. Choć zarejestrowano i taką scenę, że pacjentowi wypisywanemu ze szpitala oddał i kopertę, i kwiaty radząc, by te ostatnie wręczył pani doktor, która będzie się nim opiekowała.
Nadal każdy z filmów jest komentowany przez oskarżonego: rozlegle, z licznymi dywagacjami. (Zarówno sąd, jak i prokurator demonstrują postawę: Nam się nie spieszy, młyny sprawiedliwości mielą powoli.)
Oskarżony z naciskiem i wielokrotnie powtarza, że nigdy nie uzależniał operacji od wręczenia mu tzw. korzyści majątkowej. (Prokuratur podał 9 udokumentowanych przypadków "tej szczególnie drastycznej korupcji"; w odpowiednim momencie procesu zostaną przedstawione.) Doktor wyjaśnia również, iż w szpitalach wręczanie dowodów wdzięczności jest bardzo rozpowszechnione. Nawet niektórzy lekarze, gdy zachoruje ktoś z ich rodziny, uważają, że "trzeba dać". Te słowa odnoszą się do filmu, na którym wychodząca z gabinetu córka operowanego, z zawodu lekarka, kładzie na biurku G. kopertę. On nie przyjmuje.
- W aktach mojej sprawy – zauważa pod koniec rozprawy Mirosław G. – nie ma raportów z operacji o kryptonimie "Bazalt", które uzasadniałyby inwigilowanie mnie. A wszak naruszenia ustawy transplantacyjnej w szpitalach w całym kraju były podstawą wystąpienia do sądu o zgodę na zainstalowanie w gabinecie kamery. Zapoznanie się z tymi dokumentami jest dla mnie kluczowe z punktu widzenia linii obrony – mówi.
Na ten wniosek sędzia jeszcze nie odpowiedział. Kolejna rozprawa – 17 stycznia.
PS. Tuż po zakończeniu rozprawy, na korytarzu sądowym rozeszła się wiadomość, że krakowski sąd apelacyjny nadał klauzulę wykonalności wyrokowi, na mocy którego Zbigniew Ziobro ma przeprosić w TVN, Polsacie i TVP dr. Mirosława Garlickiego za słynne słowa po jego aresztowaniu: "Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie", i zapłacić mu 30 tys. zł zadośćuczynienia. Gdyby były minister sprawiedliwości uchylał się od wykonania wyroku, sąd na wniosek strony pozywającej może, pod groźbą grzywny, kilkakrotnie wzywać do wykonania wyroku. Suma nakładanych grzywien nie powinna przekroczyć pół miliona złotych.
cdn.