Szpital w Zduńskiej Woli nie ma dobrej prasy. Wszystko przez błędy, do jakich dochodziło na oddziale ginekologiczno-położniczym. W prokuraturze i sądach toczą się sprawy przeciw placówce i lekarzom. Są już pierwsze akty oskarżenia. I może właśnie dlatego, nie mając wiele do stracenia, szpital postanowił powiedzieć „stop” dalszemu szarganiu swojej opinii. Czy to była słuszna decyzja? I jak skończy się ten eksperyment?
Fot. Thinkstock
Pod koniec marca w Sądzie Rejonowym w Zduńskiej Woli miała się odbyć pierwsza rozprawa, w której Szpital Powiatowy w Zduńskiej Woli oskarżył – jako oskarżyciel prywatny – jedną z pacjentek o pomówienie.
Chodzi o artykuł, jaki ukazał się w lutym na łamach „Dziennika Łódzkiego” pod tytułem: „Prokuratura sprawdza doniesienie o śmierci noworodka w szpitalu”. Autorka opisała sprawę narodzin martwego dziecka w zduńskowolskiej placówce pod koniec ubiegłego roku. „Akurat na ten dzień miałam wyznaczoną wizytę w poradni. Poszłam, zrobiono mi KTG i USG, usłyszałam, że jest bardzo słabe tętno dziecka. A chwilę później, że nie ma już szansy na uratowanie i mam urodzić martwy płód – opowiada ze łzami w oczach kobieta. – Nikt nie próbował ratować dziecka. Jestem przekonana, że gdyby od razu zareagowano, zrobiono cesarskie cięcie, to dziecko urodziłoby się żywe – uważa. Kobieta przeżyła koszmar. Zostawiono ją – jak opowiada – przez półtora dnia samą, bez opieki psychologicznej, a do tego na jej salę kładziono kobiety w ciąży” . Tyle „Dziennik Łódzki”. Sprawą porodu w Zduńskiej Woli – kolejnego już – zajęła się prokuratura. Ale szpital postanowił się bronić. Dlaczego?
Prezes spółki prowadzącej szpital, Barbara Kałużewska, twierdzi, że wersja przedstawiana w mediach przez byłą pacjentkę szpitala nie jest prawdziwa: według szpitalnej dokumentacji kobieta zgłosiła się do placówki z martwą ciążą, nie mogło być więc mowy o możliwości czy też zaniechaniu ratowania dziecka. – Nie kierujemy sprawy do sądu, dlatego że pacjentka zawiadomiła prokuraturę, ale dlatego że rozpowszechniła nieprawdziwe informacje w mediach – mówiła dziennikarzom prezes Kałużewska. Proces wytoczony pacjentce – jeśli nawet nie jest precedensem (wcześniej szpitale rzadko, ale jednak też decydowały się na taki krok) – mógłby stać się punktem zwrotnym w narracji nie tylko o szpitalu w Zduńskiej Woli, ale też generalnie – o rzeczywistości na polskich porodówkach. Mógłby, ale wiele wskazuje na to, że się nie stanie. Co więcej – może stać się blamażem dla szpitala w Zduńskiej Woli. Dlaczego?
Obrony Agnieszki F. podjął się – na prośbę Fundacji Rodzić po Ludzku – znany warszawski adwokat Wojciech Bielski. Jeszcze przed pierwszą rozprawą udało się wykazać, że szpital popełnił błąd formalny, wskazując jako współoskarżonego ojca zmarłego dziecka. Rozprawa została odroczona do 2 kwietnia, a mecenas Bielski zapowiada, że będzie wnioskował o umorzenie postępowania jako „absurdalnego” – jego zdaniem nie ma dowodu, że cytowana wypowiedź została sformułowana przez Agnieszkę F. Dowodu takiego nie dostarczy również redakcja, zasłaniając się – zapewne – tajemnicą dziennikarską.
I tu jest problem. Szpital, chcąc bronić swojej zszarganej reputacji, popełnił poważny błąd, nie tylko wizerunkowy. Pacjentka szpitala, jakkolwiek by to dziwnie brzmiało, ma prawo do formułowania nawet daleko idących opinii na temat tego, jak wyglądał poród czy opieka okołoporodowa. Nie powinna przekazywać nieprawdziwych informacji, ale granica między subiektywną oceną a nieprawdziwą informacją jest – zwłaszcza w przypadku traumatycznego porodu, zakończonej tragedią ciąży, niezwykle cienka.
Czy to znaczy, że szpital – ten i każdy inny – powinien bezczynnie godzić się na rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji? Wręcz przeciwnie: nie powinien. Jednak to nie pacjentów należy ścigać, a dziennikarzy. To na dziennikarzu spoczywa ciężar weryfikacji informacji, jakie otrzymuje od rozmówcy. To dziennikarz powinien wykonać pracę, polegającą na sprawdzeniu faktów.
To dziennikarz, przed publikacją, musi poprosić o komentarz drugą stronę (w tym przypadku szpital), a jeśli takiego komentarza z pewnych przyczyn pozyskać nie może – w inny sposób zweryfikować prawdopodobieństwo, że sprawy przebiegały tak jak relacjonuje informator. Dziennikarz nie jest od tego, by przekazywać opinii publicznej niesprawdzone, nawet najbardziej sensacyjne czy chwytające za serce, historie. Dziennikarz, redakcja, którzy o tym nie pamiętają – powinni się liczyć z konsekwencjami, w tym z procesami o naruszenie dobrego imienia.
Dziennikarz ma prawo napisać wszystko – jeśli wykona starannie swoją pracę. Jeśli podejmie trud zweryfikowania informacji, jeśli wreszcie – da równą szansę przedstawienia swoich racji, swojej wersji wydarzeń, obu stronom. Są na ten temat wyroki Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, którego sędziowie wielokrotnie zwracali uwagę, że jeśli dziennikarz dochowa staranności, nawet naruszając dobra osobiste jednostki czy instytucji, nie powinien być karany. Jeśli dochowa – to warunek konieczny.
Dziennikarze, co można stwierdzić z bólem, nie tylko nie dochowują „najwyższej staranności”, ale coraz częściej nie zachowują żadnych standardów w swojej pracy, również relacjonując sprawy z obszaru ochrony zdrowia. Wystarczy przypomnieć sprawę 1,5-rocznego Maciusia z Kutna, który zmarł po zadławieniu się fragmentem długopisu, ale o śmierć którego przedwcześnie oskarżono lekarkę ze szpitala – w tym przypadku był to prawdziwy medialny lincz.
Po opublikowaniu wyników sekcji zwłok, które praktycznie zdjęły z byłej ordynator oddziału pediatrii odpowiedzialność za śmierć dziecka, żaden z dziennikarzy, żadna z redakcji prześcigających się w oskarżeniach, nie zdecydowały się na słowo „przepraszamy”. Inny dowód – sprawa Liliany, która urodziła się pod koniec 2013 roku w szpitalu Bonifratrów w Katowicach. Od ponad roku rodzice dziewczynki, przebywającej w ciężkim stanie w śląskich szpitalach, oskarżają lekarzy i położne o poważne zaniedbania przy porodzie, których skutkiem ma być stan dziecka. Pierwszy sprawą zainteresował się w styczniu 2014 roku „Dziennik Zachodni”, temat podjęła „Gazeta Wyborcza”, liczne programy telewizyjne.
Jedną z ważniejszych informacji, jakie przewinęły się w styczniu 2014 roku przez te media była zapowiedź kontroli Ministerstwa Zdrowia w szpitalu Bonifratrów. Kontrola, a w zasadzie dwie kontrole, prowadzone przez dwa departamenty ministerstwa, zakończyły się na początku lutego. Żadna z nich nie wykazała nieprawidłowości w opiece nad matką i dzieckiem. Szpital przekazał informacje mediom, ale zainteresowanie było, delikatnie mówiąc, znikome. O pozytywnym dla szpitala efekcie pracy kontrolerów napisała „Gazeta Wyborcza”.
Oczywiście, dziennikarze nie mają obowiązku pisać o wszystkim. Pytanie, czy zachowaliby taką samą powściągliwość, gdyby kontrola ministerialna wykazała zaniedbania szpitala? Do finału tej konkretnej sprawy jest jeszcze daleko, ale bez wątpienia opinia ekspertów nie powinna być przez media ignorowana. Nawet jeśli ta opinia stoi w sprzeczności z wydanym przez samych dziennikarzy wyrokiem.