Pod koniec grudnia późnym wieczorem wracałem pociągiem z Katowic do Warszawy. Skład był nowoczesny, a mój przedział pusty. Nie spodziewałem się, że tak komfortowo do końca podróży nie będzie.
Kiedy zbliżaliśmy się do stolicy, gdzieś na wysokości Grodziska Mazowieckiego, zadzwoniła komórka. Po drugiej stronie usłyszałem panią, która bez zbędnych wstępów zaczęła opowiadać, jak jest biedna, ponieważ codziennie musi przechodzić przez plac Unii Lubelskiej w Warszawie obok niezabezpieczonej budowy, na której stoi dźwig, a ten w każdej chwili może się na nią przewrócić. Potem szczegółowo zaczęła opisywać ogrodzenie tej budowlanej inwestycji.
Pani się nie przedstawiła, przypomniałem sobie jednak, że już do mnie wcześniej dzwoniła. Podczas pierwszej rozmowy kobieta prosiła mnie, dziennikarza Faktów TVN, abym interweniował w jej sprawie. Chodziło o interwencję natychmiastową: w jej mieszkaniu byli lekarze pogotowia i właśnie chcieli ją zabrać do szpitala psychiatrycznego. Z kontekstu rozmowy i dźwięków, jakie do mnie dochodziły, wynikało, że ta informacja może być prawdziwa. Nie byłem w stanie pani pomóc.
Kiedy ponownie do mnie zadzwoniła, gdy wracałem do Warszawy, nie ukrywała rozżalenia, że wówczas, kiedy była wystawiona na pastwę lekarzy z pogotowia, jej nie pomogłem. Żal mojej rozmówczyni z każdą chwilą mocniej zamieniał się w agresję. Pani zresztą bardziej niż rozmowę ze mną prowadziła monolog ze sobą – trwający już wiele minut. Nie chcąc dalej wysłuchiwać głupstw, nastawiłem komórkę na tryb głośnomówiący i położyłem ją na stoliku w przedziale. Jechałem sam, nikomu to więc nie przeszkadzało. Postanowiłem, że kiedy pani skończy wypowiedź, pożegnam się grzecznie i rozłączymy się. Pani jednak z każdą chwilą była coraz bardziej wobec mnie, wstrętnego dziennikarzyny, agresywna. W końcu zaczęła mi ubliżać.
Nie miałem już ochoty nawet na pożegnanie. Mam służbową komórkę i mój numer jest publicznie znany. Zależy mi zresztą na tym, aby jak najwięcej osób posiadało ten numer, dzięki temu łatwiej pozyskuję informacje. Ceną jest jednak to, że czasem bywam atakowany przez natrętów. Zazwyczaj nie mam siły i nie czuję potrzeby, by rozłączać połączenia z kimś, kto do mnie właśnie mówi, nawet jeżeli ze słuchawki cieknie rynsztok. Tak było i tym razem.
Aż do Warszawy komórka pozostawała na głośnomówiącym trybie, bez żadnej mojej reakcji. W pewnym momencie pani zorientowała się, że nie reaguję. Myślałem, że teraz się rozłączy – pani jednak nie rozłączyła się, tylko… wpadła w histerię. Pomyślała, że zabiła mnie swoim niewybrednym atakiem, że gdzieś leżę i konam dobity jej słowami. Być może mam udar, być może zawał. Wiem, że tak myślała, ponieważ głośno te myśli wyrażała do słuchawki.
Pani postanowiła działać: sięgnęła po drugi telefon i zadzwoniła na pogotowie. Pociąg zatrzymał się właśnie na stacji Warszawa Zachodnia. Myślałem, że blefuje, jednak z kontekstu rozmowy, którą słyszałem, wynikało, że naprawdę zadzwoniła na pogotowie. Opowiedziała dyspozytorce przyjmującej zgłoszenia, że Marek Nowicki, dziennikarz TVN-u, gdzieś tam, niewiadomo gdzie, padł rażony jej słowami i teraz na pewno wymaga natychmiastowej pomocy, może reanimacji. Dyspozytorka zaczęła dopytywać o jej nazwisko i skąd dzwoni – moja prześladowczyni zaczęła się wściekać, że to pogotowiu do niczego nie jest potrzebne. Wydębiła jednak imię i nazwisko – nie wiem, czy prawdziwe. Powiedzmy, że była to pani Iwona. No, więc w dalszym ciągu pani Iwona sama z siebie zaproponowała pani z pogotowia, że da jej mój numer telefonu. Pociąg wjeżdżał na Dworzec Centralny, kiedy usłyszałem, że mój numer telefonu podawany jest na pogotowie. Za chwilę na ekranie mojego smartfona, który cały czas leżał na stoliczku w kolejowym przedziale, zauważyłem drugie połączenie: oczekujące.
Tego było za wiele. Rozłączyłem telefon, nie chcąc dalej rozwijać awantury, w którą osoba najwyraźniej chora psychicznie postanowiła zaangażować służby ratunkowe. Tym bardziej że pociąg zbliżał się do Warszawy Wschodniej i musiałem wysiadać.
Gdyby ktoś mi opowiedział tę historię, tak jak ja ją teraz Państwu opowiadam, to nie uwierzyłbym, że jest prawdziwa. A jednak to mi się przydarzyło.
Było już mocno po 23.00, kiedy wsiadłem do auta zaparkowanego pod dworcem i ruszyłem w kierunku domu. Zastanawiałem się, czy pani z pogotowia coś dalej zrobi z taką informacją? Czy zadzwonią do TVN24? Zaczną mnie szukać? Odnajdą adres zameldowania? Oczami wyobraźni widziałem śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego krążący nad moim domem, przerażoną żonę i Roberta Gałązkowskiego spuszczającego się na linie, aby udzielić mi natychmiastowej pomocy.
Żarty na bok. Sprawa została potraktowana bardzo poważnie. Ponieważ dyspozytorka na Hożej nie mogła się do mnie dodzwonić, przekazała sprawę wyżej: do sztabu kryzysowego miasta stołecznego Warszawy. Zanim dojechałem do domu, telefon ponownie zadzwonił. Mężczyzna przedstawił się z imienia i nazwiska, podał swój numer identyfikacyjny. Przepraszał, że dzwoni tak późno, ale dostał informację, że potrzebuję pomocy i w związku z tym chce sprawdzić jej prawdziwość. Uspokoiłem mojego rozmówcę, powiedziałem, że nic mi nie jest, poza tym, że jestem ofiarą „stalkingu”. Podziękowałem za zainteresowanie.
Jestem bardzo zbudowany reakcją naszych służb ratunkowych, które, wiem to na pewno, zareagowałyby tak w każdej sytuacji – nie tylko wtedy, kiedy pojawiła się wiadomość, że umiera dziennikarz.
Cała rozmowa mojej prześladowczyni jest nagrana w pogotowiu na Hożej w Warszawie. I dobrze – może przyda się w procesie sądowym, bo jeżeli kobieta nadal będzie mnie nękać, może zdecyduję się na pozew. Stalking od niedawna jest w Polsce karalny. Kiedy wszedłem do domu, przyszedł esemes: „a nie łaska panie redaktorze podziękować za uratowane zdrowie, być może życie?”