SZ nr 26–33/2020
z 23 kwietnia 2020 r.
To jest wojna
Kalina Gierblińska
– Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby wszystkie siły społeczne zostały skoncentrowane na jak najszybszym zakończeniu pandemii, i by żadne nie były skierowane na utrzymanie ciągłości gospodarczego funkcjonowania – mówi prof. Jacek Hołówka, filozof i etyk.
Kalina Gierblińska: Czego lekcją dla naszego społeczeństwa jest doświadczenie epidemii koronawirusa?
Prof. Jacek Hołówka: W sposobie uporządkowania naszego życia podczas epidemii widzę przede wszystkim straszne zaniedbania. Dostęp do opieki zdrowotnej systematycznie pogarszał się w ciągu ostatnich 15–20 lat. Pod tym względem nie jesteśmy krajem wyjątkowym. Ale to niewielka pociecha. W wielu krajach poziom opieki medycznej spada, tzn. trudno się dostać do lekarza, powstają olbrzymie kolejki, system nie pracuje w sposób czysty i jasny, nie ma dobrze opracowanych metod i procedur, które trzeba wdrożyć w chwili, kiedy pojawia się poważne niebezpieczeństwo. Pandemia to zjawisko przede wszystkim społeczne i można je pokonać tylko w taki sposób, że ludzie z odpowiednią dyscypliną, przez szybkie podporządkowanie się dobrym zaleceniom, potrafią śmiało oprzeć się jakiemuś zagrożeniu. W tej chwili część lekarzy wycofuje się z opieki lekarskiej, dlatego że boją się zakażenia i nie chodzą do szpitali, inni lekarze i pielęgniarki pracują w sposób krańcowo ofiarny i krańcowo dla siebie ryzykowny, jeszcze inni zaskoczeni są zamknięciem oddziałów lub całych szpitali. Widać, że koronawirus nas zaskoczył. Amerykanie mają przynajmniej olbrzymi okręt szpitalny z kilkoma salami operacyjnymi. A my myślimy z dnia na dzień. Tak samo było we Włoszech. Jeden z tamtejszych specjalistów, zajmujący się przede wszystkim nanodiagnostyką, czyli analizą tego jak działają wirusy i bakterie, mówi ostro i wprost, że we Włoszech istnieje system korupcyjno-kapilarny, który działa w taki sposób, że korupcja się przeciska przez wąskie kanaliki do wszystkich odnóg i odgałęzień opieki medycznej. Widzę podobne rzeczy w Polsce, a być może u nas sytuacja jest nawet gorsza. Zwłaszcza pod względem szybkiego dostania się do lekarza. Im dłużej pacjent czeka, tym bardziej jest zdesperowany i chętniej przerzuca się z medycyny uspołecznionej na prywatną. To wiele osób uznaje za „dobry trend”. Patologie organizacyjne są pierwszym poważnym problemem, i powinny one podczas tej pandemii czegoś nas nauczyć. Poprawienie funkcjonowania opieki zdrowotnej powinno być pierwszą ważną inwestycją, którą musimy podjąć, gdy pandemia minie. Teraz jest za późno na zasadnicze zmiany, mleko się rozlało. Musimy zaufać ministrowi zdrowia, który uczciwie się stara przestroić cały system opieki zdrowotnej na działanie awaryjne. Musimy mu ufać. Nie ma nic gorszego, jak pozwolić na to, by w sytuacji zagrożenia każdy próbował rządzić na własną rękę. Nie należy dopuszczać do tego, żeby rozmaite osoby w rządzie mówiły rozmaite rzeczy na temat tego, co jest naszym obowiązkiem. Jedni mówią, że musimy absolutnie siedzieć w domu, bo jak będziemy zamknięci, to szybciej wyzdrowiejemy. Drudzy mówią nam, że potrzebne jest świeże powietrze, ale ci są w mniejszości. Zamknięto Puszczę Kampinoską, choć trudno uwierzyć, że to jest główne miejsce mnożenia się wirusa. Czarnymi wstęgami opleciono huśtawki i kołowroty na placach zabaw dla dzieci, zamiast powiedzieć, byśmy się trzymali z dala od innych i że pandemia to nie jest dobry okres na nawiązywanie nowych relacji i przyjaźni. To by wystarczyło. Zamykanie miejsc publicznych jest nakręcaniem niepotrzebnego strachu. Ale tego też nie odwrócimy. Pandemia to nie jest okres, w którym wolno kontestować władzę. Lepiej będzie, jeśli każdy się podporządkuje nawet niezbyt trafnemu zarządzeniu, niż jeśli zacznie poprawiać ministra lub lokalne władze na własną rękę. Podczas pandemii jednolite i przewidywalne postępowanie jest bardzo ważne. Do drugorzędnych sporów wrócimy, gdy zagrożenie minie.
K.G.: Czas spędzany w izolacji, w domu, podczas kwarantanny przez wiele osób nazywany jest „czasem odzyskanym”, który można spędzić z bliskimi, poświęcić go na rozwój osobisty, intelektualny i refleksje o życiu. Z kolei w prasie zagranicznej pojawił się głos Davida Kesslera porównującego ten czas do przechodzenia żałoby, w tym przypadku związanej z utratą bezpieczeństwa, swobody, wypracowanej (umownej) pewności tego, co przyniesie nam przyszłość. Kessler odwołuje się do pięciu etapów żałoby opracowanych przez wybitną psycholog Elisabeth Kübler-Ross, do których zalicza się: zaprzeczenie, gniew, negocjacje, depresję, akceptację. Czy według Pana Profesora uzasadnione jest korzystanie z tych pięciu etapów jako metafory dla naszych emocji w czasie epidemii?
J.H.: To, co Pani mówi o odzyskanym czasie, to bardzo trafna uwaga. Mamy teraz okazję porobić jakieś zaległe naprawy w domu, przeczytać odkładane książki. Nie musimy wszyscy udawać, że przechodzimy na emeryturę i nie musimy jeszcze szukać pociechy u Elisabeth Kübler-Ross. Ona starała się głównie pomóc tym ludziom, którzy byli chorzy na raka. Wprowadziła najpierw do medycyny amerykańskiej, a potem do światowej, wymaganie, by lekarz starał się nawiązać dobry emocjonalny kontakt z pacjentem i starał się go lepiej zrozumieć. Pacjenci wyobrażają sobie niestworzone rzeczy na temat przebiegu choroby i to często utrudnia proces leczenia. Jest zrozumiałe, że pacjenci w stanie terminalnym stawiają sobie pytanie: czy to już jest mój koniec? Ta niepewność bardzo wzmaga ich niepokój. Kübler-Ross spostrzegła, że to emocjonalne załamanie przechodzi przez pięć faz: zaprzeczenie, gniew, targowanie się, depresja, pogodzenie z losem. Po angielsku to się wygodnie skraca do DABDA – denial, anger, bargaining, depression, acceptance. Pacjent, który świadomie przechodzi przez tych pięć faz, mniej się męczy, bo szybciej dochodzi do akceptacji swego stanu. Ale tę teorię warto stosować dopiero, gdy się rozumie, że pacjent jest w stanie terminalnym, że choroba, w której się znalazł, jest chorobą nieuleczalną. Ta teoria nie ma zastosowania do pandemii, dlatego że po pandemii większość z nas jednak wyzdrowieje. Trudno sobie wyobrazić, że koronawirus będzie mutować tak szybko, że dokona hekatomby i wybije jedną czwartą mieszkańców jakiegoś kraju. Prędzej czy później sytuacja się ustabilizuje i nie będziemy musieli wszystkiego zmieniać w naszym życiu. Tych pięć faz żałoby zostało opracowanych po to, aby pacjent mógł dobrze wykorzystać krótki czas, który mu został. My nie mamy dziś powodu, by myśleć, że jako jednostka, społeczeństwo czy rodzina, mamy przed sobą krótki okres życia. Proszę zwrócić uwagę, że śmiertelność we Włoszech ciągle jeszcze nie przekroczyła śmiertelności związanej z chorobami jatrogennymi. Mimo że mamy do czynienia z nową sytuacją, wirus się niebezpiecznie rozprzestrzenia, ma ostry przebieg i trzeba pomagać mieszkańcom wielu krajów, to jednak nie mamy powodu myśleć, że stało się coś drastycznie niezwykłego i że znaleźliśmy się w sytuacji, która jest czymś nowym w historii ludzkości. Te liczby, o których codziennie słyszymy, nie powinny budzić lęku, tylko powinny nas motywować do rozwagi, ostrożności i dyscypliny. Teoria Elisabeth Kübler-Ross nie ma tu zastosowania. Zamiast tej teorii powinniśmy sobie pomyśleć coś innego. Powinniśmy się nauczyć, że wolny czas, to bardzo ważny okres w naszym życiu. Kübler-Ross też o tym pisze, że powinniśmy nauczyć się w pełni przeżywać ważne chwile naszego życia. To zalecenie jest powszechnie ważne. To autorka namawia, żebyśmy uważniej zajęli się trwałymi wartościami. Powinniśmy więcej czasu poświęcić na dobrą literaturę, na przyjazne kontakty z najbliższymi ludźmi, na zainteresowanie intelektualne, na muzykę, na teatr. To może nauczyć nas dystansu do osobistych tragedii i pozwoli nam widzieć nasze własne życie w sposób mniej stresujący. Ludzie, którzy żyją cały czas we względnym dostatku i bezpieczeństwie przestają cenić to, że ich życie, gospodarka ich kraju i wspólna ich przyszłość jest jakoś ustabilizowana i daje im szansę realizacji wielu celów. Trzeba radzić sobie z ciężkimi stanami psychicznymi, z melancholią i smutkiem, nie popadać od razu w żałobę nad samym sobą. Kübler-Ross o tym pisze. Depresja wywołana zagrożeniem zdrowotnym naturalnie prowadzi do stanu akceptacji swego losu. Nie powinniśmy łatwo rezygnować z tego dominującego tonu emocjonalnego, który nam towarzyszył w ciągu, powiedzmy, ostatnich dwudziestu lat. Powinniśmy się nauczyć spokojnie rezygnować z tego, co nie może trwać wiecznie. Człowiek nie musi być wiecznie modny, młody, zdrowy, wysportowany i wesoły. To jest trochę powierzchowne i naiwne. Zamykamy oczy na ciemniejszą stronę życia, na to, że koło nas są ludzie chorzy, starsi, niedołężni i chronicznie chorzy. To jest też część realnego świata. Czasem potrzeba pandemii, byśmy się nauczyli współczucia, empatii i zrozumienia, że jakaś doza altruizmu powinna nami stale kierować, jeśli widzimy, że inni mają gorsze życie niż my. Jeśli będziemy oscylować między stanem rozbawienia i dążenia do sukcesu, rozrywką i agresywnym dążeniem do osobistego bogactwa, to znajdziemy się w społeczeństwie, którego podstawowe wartości są wyłącznie biologiczne i egoistyczne. Tego rodzaju otrzeźwienie, jakie przynosi pandemia, może mieć dobry moralny wpływ.
K.G.: Do czego moglibyśmy porównać ten czas epidemii?
J.H.: Powiem dość radykalnie. Powinniśmy sobie zdać sprawę, że w pewnym sensie jesteśmy na wojnie. Prowadzimy wojnę z wirusem. I tę wojnę, jak każdą inną wojnę, trzeba prowadzić z pełnym zaangażowaniem, bez płaczliwości i złorzeczenia, bez tracenia sił na sprawy nieważne i wydumane. Musimy być zdyscyplinowani, dobrze zorganizowani i konsekwentni. Trzeba też pamiętać, że na wojnie ponosi się straty. One są tragiczne, ale nieuniknione i nie wolno nikogo o nie oskarżać. Trzeba pamiętać, o co się walczy. Nie o życie za wszelką cenę, tylko o to, aby zachować to, co składa się na naszą kulturę, tradycję, cele i dążenia, które mieliśmy w przeszłości. Nie po to prowadzimy wojnę, by bawić się w żołnierzy i nie po to, żeby zmienić nasz styl życia w trwałą melancholię i rezygnację albo w donkiszoterię, która dąży do zatrzymania pandemii szybko, bez poważnych strat, kosztem zrujnowania całej gospodarki. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby wszystkie siły społeczne zostały skoncentrowane na jak najszybszym zakończeniu pandemii, i by żadne nie były skierowane na utrzymanie ciągłości gospodarczego funkcjonowania. Przyspieszanie końca pandemii jest bardzo kosztownym i niebezpiecznym zajęciem. Łatwo prowadzi do paraliżu w życiu społecznym. W jakimś momencie będziemy musieli zrezygnować z rygorystycznych ograniczeń. Można zamknąć szkoły, sklepy, urzędy, parki, teatry i biblioteki na pewien czas. Ale nie na tak długi, aż liczba nowych zachorować spadnie do zera. Wojenne poświęcenie też musi być celowe i nie może prowadzić do dewastacji. Trzeba zachować jakiś umiar i przewidzieć, w którym momencie dalsze wysiłki prowadzące do obniżenia liczby zachorowań stają się już tak kosztowne, że dla ich realizacji trzeba by zapomnieć o wszelkich innych celach. Wojna z wirusem uczy nas tego, że z pewnością nie wszystkich uda się uratować. Nie wolno nam z góry decydować, kogo uratujemy, a kogo nie. Ale musimy się liczyć ze stratami. Jeśli ktoś ma 85 lat, wiele chorób, powikłania, to trzeba go ratować, póki można, ale pod warunkiem, że ratunek może być skuteczny. Sentymentaliści mówią: ratujmy każdego. Nie słyszą, że nie można uratować każdego i trzeba wybierać. Albo przez losowanie, albo przez preferencje dla tych, którym można skutecznie pomóc. To nie jest skazywanie na śmierć. Wirus skazuje na śmierć, a nie lekarz. Takie jątrzenie niepotrzebne buduje napięcie między ludźmi. Po co mówić: mamy szansę uratować młodego człowieka albo jego dziadka. Kogo wybieramy? To nie my wybieramy, to wybiera natura. Młodemu pomaga, staremu dała już, co mogła. Trzeba pamiętać o wprowadzonej przez Napoleona zasadzie triage: przede wszystkim pomagamy tym, którym można pomóc najmniejszym kosztem, a nie tym, którzy są w najcięższym stanie. Lepiej uratować dziesięciu lekko rannych żołnierzy, niż pomagać temu, który jest bliski śmierci. Dla Napoleona to była jasna sprawa i nie wolno jej podnosić do rangi nierozwiązanego problemu w czasach pandemii. Zresztą wiele wskazuje na to, że podwyższona liczba zachorowań jest skorelowana z podwyższonym zagęszczeniem mieszkańców. W Wuhan mieszka 11 milionów ludzi. Nie pamiętamy o tym, że w spokojnych czasach, przekraczając rozsądne wskaźniki bezpiecznego życia, narażamy siebie i innych na niebezpieczeństwa, które trudno opanować, gdy się już rozwiną. Trudno oczywiście wyliczyć, kiedy starania o skrócenie pandemii stają się zbyt kosztowne. Ale niemal zawsze troska o bezpieczne i zdrowe życie kosztuje mniej niż walczenie z kataklizmem. Pewne rejony świata są łatwym polem do działania dla wirusów, z którymi później musimy prowadzić wojnę.
K.G.: Jak na tej wojnie ocenia Pan Profesor działanie mediów?
J.H.: Media są niedociekliwe i niepoważne. Promują naiwne i propagandowe myślenie. Nie wiem, czy to jest polityka rządu, czy chęć przypodobania się władzy. Zdaję sobie sprawę, że media muszą teraz sterować kolektywnym zachowaniem. Ale czy to musi być w stylu: tego nie wolno, za to będzie kara, bądź posłuszny, uważaj na każdym kroku, pilnuj się! Nic tak się nie przyczynia do wzniecania wątpliwości, jak ucinanie wszelkich wątpliwości. Nic tak nie ogłupia jak łopatologia i manipulacja. Proszę popatrzeć. Nagle policja zachowuje się bardzo dobrze. Nie straszy, nie ingeruje bez potrzeby, stara się być widoczna i przypomina o obowiązkach. Czyli traktuje nas poważnie. Media robią z nas dzieci i zarzucają wyłącznie negatywnymi informacjami. Już tylu i tylu umarło, granice będą zamknięte, emeryci mają kupować między 10.00 a 12.00, z psem wolno wychodzić, ale jazda na rowerze jest niebezpieczna, maseczek na razie nie ma, ale trzy samoloty z maseczkami już wylądowały, szkoły są wprawdzie zamknięte, ale będziemy pokazywać w telewizji panie, które nauczą odróżniać średnicę od obwodu, jak tylko same sobie przypomną. To jest amatorszczyzna. Czemu nie słyszymy głosu lekarzy poza ministrem Szumowskim, który dwoi się i troi, stara się wszystkie obciążenia brać na siebie? Czy zasługuje na taką katorgę? Lekarze są podzieleni w sprawie używania maseczek ochronnych na dwie szkoły. Jedni mówią, że noszenie maseczek przypomina zamykanie furtki w ogrodzie po to, by komary nie wpadły do domu. Inni mówią, że maseczka nas chroni i ratuje życie. Jedni mówią, że pomaga chinina i witamina C, bo blokuje wolne rodniki i nie pozwala wirusom wykorzystać połączenia tlenowego. Inni mówią, że to bajka. Minister słusznie przypomina, że nie mamy szczepionki i nie mamy lekarstwa. To święta prawda. Ale czy to znaczy, że szczepionki i lekarstw nigdy nie będziemy mieli? Czy po oświadczeniu ministra telewizja nie mogłaby zaprosić dwóch, trzech specjalistów – a nie całą chmarę pod krawatami, jak to lubi – którzy poważnie odpowiedzą na pytanie, dlaczego nie wyrabiamy sobie trwałej odporności na grypę i jak to się dzieje, że jednak po poważniejszym epizodzie tej choroby, poprawiamy sobie odporność na jakiś czas, a na przykład hiszpanka już się nie powtórzyła? Telewizja panicznie się boi popełnić błędu wizerunkowego i dlatego popełnia ich bardzo wiele. Tasowanie szefów na najwyższym poziomie niczego nie zmienia. W każdym razie niczego nie zmienia na lepsze. Nawet pandemia nie pomaga.
Najpopularniejsze artykuły
10 000 kroków dziennie? To mit!
Odkąd pamiętam, 10 000 kroków było złotym standardem chodzenia. To jest to, do czego powinniśmy dążyć każdego dnia, aby osiągnąć (rzekomo) optymalny poziom zdrowia. Stało się to domyślnym celem większości naszych monitorów kroków i (czasami nieosiągalną) linią mety naszych dni. I chociaż wszyscy wspólnie zdecydowaliśmy, że 10 000 to idealna dzienna liczba do osiągnięcia, to skąd się ona w ogóle wzięła? Kto zdecydował, że jest to liczba, do której powinniśmy dążyć? A co ważniejsze, czy jest to mit, czy naprawdę potrzebujemy 10 000 kroków dziennie, aby osiągnąć zdrowie i dobre samopoczucie?