No i stało się. Nawet jeden z głównych autorów pierwotnej koncepcji pakietu onkologicznego postuluje reset tego nieudanego produktu, całkiem początkowo niezłego, pomysłu. Minister deklaruje swoje non possumus, tak jakby zrodzone w ministerialnych gabinetach dziecko było wunderkindem. Konsultanci udają, że to nie oni, że oni chcieli dobrze, tylko ktoś im wszystko schrzanił. Media resztkami sił próbują jeszcze jakoś bronić ministerialnych nieudaczników.
I tym razem ponownie ujawniłem moje kasandryczne talenty. Przyznaję, że to już trochę nudne, ale przy tej ekipie rządzącej zdrowiem można być tylko złowieszczą Kasandrą, bo jest prawie pewne, że resort będzie kroczył od klęski do klęski. Tak, to już agonia. I pomyśleć, że trzeba się będzie z tym wszystkim męczyć jeszcze przez prawie rok.
Na kanwie tej kolejnej porażki Ministerstwa Zdrowia nasuwa mi się inna refleksja. Jak to się dzieje, że niby mądrzy, wykształceni, z dużych miast, no, może nie całkiem młodzi, utytułowani specjaliści, z uporem godnym lepszej sprawy ciągle jeszcze płaszczą się przed nieudaczną władzą, że ciągle tak długo trwa, zanim zorientują się, że ich dobre pomysły trafiają w intelektualną pustkę. Cokolwiek by powiedzieć, kogo jak kogo, ale lekarzy powinna cechować umiejętność diagnozowania schorzenia toczącego państwo. Tymczasem jednak konformizm nie pozwala im trzeźwo spojrzeć na sytuację.
Ciągle mam w pamięci, jak niektóre „autorytety” medyczne odważnie darły szaty, kiedy wdrażane były reformy, które teraz z perspektywy czasu oceniane są jako bardzo obiecujące i udane, a wtedy kiedy były wdrażane odsądzano je od czci i wiary. Pamiętam jak odważni medycy głośno krzyczeli o dyktacie płatnika, że to niedopuszczalne, że to terror, że to dyktatura. A teraz, kiedy tak zwane negocjacje polegają na tym, że albo podpisujesz, albo rozwiązujemy umowę, jakoś w ogóle nie słychać głosów protestu. Co jakiś czas dzwoni do mnie któryś ze zrozpaczonych „świadczeniodawców”, przekazując wieści, jakie to nieprawości się dzieją, z sugestią, abym jakoś zainterweniował, ale zawsze z zastrzeżeniem, żebym, broń Boże, nie powiedział, kto się skarży. Bo boją się kontroli, bo boją się utraty kontraktu. Bo niby mamy Polskę prawa, ale wszystkim wiadomo, jak to jest naprawdę i że trzeba się bać.
A tak w ogóle, to żyjemy w czasach wielkiego matrixa, wielkiego zakłamania. Dyskusje polityków, i prowadzących te dyskusje dziennikarzy, rozpoczynają się często od wypowiedzenia swoistego credo, że na przykład sądy są niezawisłe i niech one rozstrzygają jakąś trudną kwestię, gdy tymczasem wszyscy wiemy z codziennego doświadczenia życiowego, że sądy są zawisłe i nieobiektywne, że żadna z afer wołających o pomstę do nieba nie została właściwie rozpoznana i osądzona, mimo iż prawie wszyscy wiedzą, jak się sprawy mają i kto jest winien. Natomiast po wypowiedzeniu credo dyskutanci poruszają tylko wątki poboczne i tak naprawdę dyskusja nie ma większego sensu. Takich credo jest więcej. Jeśli chcesz być w dobrym towarzystwie to musisz wyznać, że nie wierzysz w zamach smoleński, że integracja europejska to dobro samo w sobie itd., itp.
W ochronie zdrowia też zamiast dyskutować o istocie sprawy przyjmujemy bez dyskusji, że przedstawiona oferta nie do odrzucenia, to negocjacje, że rankingowanie ofert jest obiektywną oceną ofert, że konkursy na stanowiska kierownicze w NFZ to prawdziwe konkursy, że lekarze myślą tylko o dobru chorego i że związki zawodowe, walcząc o pieniądze myślą tylko o dobru pacjenta.
Czasami przychodzi jednak chwila, że trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Może nadejdzie!