Pamiętam moje przerażenie i ból, kiedy "Gazeta Wyborcza" opublikowała materiał o "łowcach skór". Byliśmy gotowi zlinczować dziennikarzy – tak absurdalne wydawały się zawarte w nim treści. Kilkanaście miesięcy prokuratorskiego śledztwa uśpiło nasze sumienia: a może jednak NIE?
I teraz ta potworna prawda: tak, są w naszym środowisku mordercy, tak, ludzie mają prawo kojarzyć krzyż świętego Andrzeja na ambulansach z trupią czaszką cyklonu B!
Nikczemnicy z łódzkiego pogotowia zrabowali nam rzecz najcenniejszą – ludzką ufność i poczucie bezpieczeństwa. Dotąd mogliśmy się tłumaczyć, dlaczego nasze ręce są puste: chory system pozabierał nam nawet środki ratunku, a teraz przerażeni ludzie widzą w nich zbrodniczą strzykawkę. Dziś wszyscy jesteśmy z łódzkiego pogotowia.
I co mamy na nasze usprawiedliwienie? Czy mamy prawo powiedzieć: to nie my, to jakieś robaczywe mózgi zwyrodniałych osobników dokonały tej zbrodni? Gdzie byliśmy wszyscy: lekarze, ludzie publicznego zaufania, kiedy zobaczyliśmy pierwsze objawy erozji naszych sumień, kiedy wzięliśmy pierwszą kopertę, upiliśmy się na dyżurze, wynieśli z pracy pierwszą tabletkę?
Traciliśmy kolejno nasze kamienne tablice, tolerowaliśmy głupotę i podłość kolegów – od profesora po stażystę, i właśnie wtedy weszliśmy na ścieżkę, która kończy się w przepaści. To, co stało się w Łodzi, jest nie tylko dowodem na istnienie diabła, ale też znakiem, że przeszliśmy na jego stronę.
Nie wiem, co trzeba teraz zrobić. Nie mogę wyprzeć się mojego zawodu, nie mogę uciec z kraju, zalewanego falami moralnej zgnilizny. Całe nasze życie jest przecież tak urządzone: wrogie państwo, przewrotne prawo, powszechne kłamstwo, prywata. Czy nie jest łajdakiem sprzedajny polityk, nauczyciel pedofil, pijany strażak, tępy minister?
Jeżeli nie zdołamy wrócić do podstaw: rodziny, dekalogu, jeżeli nie zaczniemy na nowo uczyć się wszystkiego, co porzuciliśmy – wszyscy będziemy "łowcami skór". A nie pomoże nam nikt.