Poniedziałek
Weszła do mnie, nawet nie pukając. Była bardzo blada, a lewą rękę trzymała w górze, owiniętą ręcznikiem. Ręcznik był przesiąknięty krwią.
- Co się stało? – zapytałam, pomagając jej zdjąć kurtkę i sadzając na krześle.
- Chciałam zabić koguta, bo napada dzieci, ale mi się wyrwał i siekierą trafiłam w rękę.
Odwinęłam ręcznik i zamarłam. Przez staw palca wskazującego aż do śródręcza – jedna wielka, już nie krwawiąca rana. Staw śródręczno-paliczkowy otwarty, nie wiadomo, dlaczego palec całkiem nie odleciał.
- Kiedy to pani zrobiła?
- Całkiem rano, przed siódmą, ale musiałam jeszcze dobić koguta i wydoić krowę, bo jestem sama w domu, mąż leży w szpitalu, to dla niego miał być rosół z koguta... Ale jak ja go teraz oskubię?
Też zmartwienie, pomyślałam, palec ledwo się trzyma, babina blada, musiała stracić sporo krwi, od urazu minęło parę godzin.
- Dlaczego pani nie wezwała karetki? – dopytuję.
- Głupio jakoś. Z palcem? Więc przyszłam do pani doktor.
Wypisałam skierowanie, owinęłam ranę gazą i zadzwoniłam na pogotowie. Teraz to już kwestia czasu, byle prędzej, aby uratować staw, inaczej pozostanie sztywny. Przysłali wypadkową, a ja odetchnęłam, gdy karetka odjechała.
Wtorek
Samochód zajechał trochę krzywo, zaparkował na skos, kierowca wysiadł niepewnie, szedł, trzymając się płotu. Wyszłam mu naprzeciw i doprowadziłam do gabinetu. Był blady, niespokojny, przestraszony.
- Co się stało? – spytałam, mając już rozpoznanie z wyglądu.
- Nic takiego, boli mnie szczęka i lewy bark, ale tak mi jakoś dziwnie...
Mierzę ciśnienie, 80/50. Tętno 100, niemiarowe. Daję tabletkę relanium, nitroglicerynę i wzywam erkę. Nim dojechali, pacjent stracił przytomność.
Najważniejsze, że zdążyli, do nas jest 20 km wąskich, wiejskich dróg.
A mnie przed domem został maluch z kluczykami w stacyjce. Nawet nie zapytałam, gdzie chory mieszka, ale chyba do mnie zadzwonią. Na pewno zadzwonią, jeżeli nie wróci.
Środa
Kładłam się już spać, gdy przyjechał ojciec z małym dzieckiem.
Cały dzień nie miał czasu, choć sądząc po porze roku, oprócz picia piwa nie miał innego zajęcia. Dziecko popłakiwało, ojciec twierdził, że ma wysypkę. Temperatura 38,3. Wysypka przy elektrycznym świetle z niezbyt mocnych żarówek nie do zobaczenia. Odsyłam na jutro rano, na noc polecam panadol. W płucach czysto, więc nie ma konieczności wchodzić z czymś mocniejszym, jutro się zobaczy.
Czwartek
Przyszedł w samo południe, od razu wiedziałam, że jest niedobrze. Pacjent, chroniczny schizofrenik, już po próbie harakiri, już latał po domu z nożem.
Potrafił siać postrach w całej wsi. Do mnie, nie wiem czemu, ma zaufanie. Jednak mimo wszystko mrówki chodzą mi po plecach.
- Co z tobą, Jasiu? – pytam najłagodniej jak można.
- Pani mnie wyśle do szpitala. Coś mi mówi, że muszę ojca zabić, a ja przecież nie chcę. Pani wezwie pogotowie, ale najpierw mi da zastrzyk, to mnie uspokoi.
Daję Haloperodol, drżącymi rękami wybieram 999
- A, to ten? – dyspozytorka jest dobrze zorientowana, pacjent był już osiemnaście razy w szpitalu, zawsze w kaftanie bezpieczeństwa i pod eskortą policji. – Jak zwykle – dopytuje – kaftan i policja?
- Nie, tylko rozsądny sanitariusz. Pojedzie spokojnie.
Pacjent czeka u mnie na krześle, a ja liczę minuty. Wypisałam skierowanie do szpitala z zaznaczeniem, że pacjent jest niebezpieczny, napisałam zlecenie na przewóz, choć wiem, że za transport zapłacę ponad 500 zł, bo jest to skierowanie z gabinetu prywatnego, ale nie mogę rezygnować z zaufania, jakim mnie chory darzy. Nie mogę go zawieść. Wtedy nie miałby już nikogo, do kogo mógłby się zwrócić.
Piątek
Przez okno widzę, że pod dom zajeżdża wóz policyjny. Znów gdzieś się coś stało. Przewiduję najgorsze. Prokurator prosi, bym z nimi pojechała, mają nagły zgon. Ubieram się i jadę.
Niedaleko, na sąsiednim osiedlu, z drzwi malucha zwisa niewielkie ciałko. Szyba jest obniżona. Chłopiec zajrzał do wozu przez niedomkniętą szybę, poślizgnął się i powiesił. Śliczny, mądry ośmioletni chłopiec. Brak cech działania osób trzecich. Wyjmujemy chłopca, już chłodny, lecz jeszcze wiotki.
Policjant niesie go do domu, gdzie matka, niezbyt rozgarnięta, patrzy, jakby nie wierzyła w to, co się stało. Robię normalną sądową obdukcję, piszemy protokół. Właściciel samochodu siedzi przerażony tym, co się stało. On tylko przywiózł pszenicę, by ześrutować, a tu takie nieszczęście! Przy sobie nie mam nic, by mu dać na uspokojenie. Zabieramy go do mnie, po samochód przyjdzie syn, ojciec nie byłby w stanie prowadzić, jest w szoku. Czuje się winny, że nie domknął szyby.
Jak łatwo czegoś nie dopatrzyć, nie pomyśleć, że dzieci są ciekawe, że są psotne, że mają pomysły kończące się śmiercią. Rodzice dziecka, na razie oszołomieni wypadkiem, dopiero później odczują stratę syna. Sekcji na szczęście nie będzie, wystawiłam akt zgonu bez problemu.
Sobota
Dziś ruchliwy dzień. Wolna sobota to dla chronicznych pacjentów, mających jeszcze choćby pół etatu, czas na kontrole u lekarza i zapisanie leków. Wielu z nich pracuje na kontraktach zagranicznych, a tu mogą otrzymać lekarstwa, na których są już ustawieni i które im pomagają.Wydaje się, że dzień będzie spokojny. Cóż za naiwność!
Tym razem pacjent ma cztery łapy i miły pysk. Owczarek alzacki gości z Niemiec, przeciął na drucie dół pachowy. Leczę co prawda sporadycznie i czworonożnych pacjentów, ale nie mam środków usypiających, więc tylko znieczulę do szycia.
Pies leży spokojnie, właściciel szepcze do niego czule. Dwa wkłucia igłą, po 10 minutach szyję. Nici daję rozpuszczalne, bo wyjeżdżają, kto mu zdejmie szwy gdzieś za granicą? Pies spokojnie znosi moje działania, nawet nie warknął, gdy znieczulałam lignokainą, która przecież piecze.
Jest już wieczór, nie zdążyłam oglądnąć quizu "Jaka to melodia". Cóż, trudno, pacjenci są ważniejsi. Nawet jeżeli mają futro zamiast ubrania.
Dr Janina Banachowska
e-mail:j_banachowska@ns.home.pl