Poniedziałek
Dzień zapowiadał się spokojny. Z nieba leciał solidny deszcz, co prawdopodobnie zniechęci do przyjścia tych, którym natychmiastowa pomoc lekarska nie jest potrzebna.
Jak zwykle, optymistyczne przewidywania się nie sprawdziły. Przyjechał mąż pacjentki, która przed paroma dniami urodziła, w sobotę wyszła ze szpitala, a teraz skarży się na ból piersi. Chwilę patrzyłam przez okno, ważąc decyzję, czy brać parasolkę, czy nie. Nie wzięłam. Skutkiem tego już do samochodu wsiadałam dokładnie zmoczona.
Chora leżała rozpalona, miała 38,4° C gorączki, pierś była twarda, czerwona, bardzo bolesna przy dotyku. Okazało się, że nie było komu zatelefonować po poradę wtedy, gdy dolegliwości się zaczynały.
Nie bacząc na opór pacjentki, wymasowałam jej dokładnie pierś, "zdojając" dużą ilość mleka ściętego już przez stan zapalny. Pokazałam mężowi, jak się to robi, zostawiłam silną, bo weterynaryjną maść kamforową, którą po "dojeniu" należało natrzeć dokładnie chory gruczoł, wypisałam receptę na Augmentin. Będzie mogła karmić zdrową piersią. Jutro przyjadę zobaczyć, czy skutkuje – zdojanie, rzecz jasna, a nie antybiotyk, bo tu na ocenę czas jest za krótki.
W gabinecie czekali wytrwale pacjenci, głównie z zapaleniem gardła. Wiadomo, upał, lody i piwko z lodówki. Tak jest co roku o tej porze.
Wtorek
Kończą mi się recepty. Zatelefonowałam do kasy chorych, czyli obecnie NFZ, czy muszę osobiście przyjechać po recepty. Nie, nie muszę. Mogę przyjechać po druk upoważniający inną osobę do pobrania i wtedy sprzedadzą bez problemu. A ja myślałam, że głupie pomysły już się skończyły! Gdy dojadę, to sama kupię, też problem. Telefonowałam jednak za późno, by obrócić w tym samym dniu.
Chora z mastitem wyraźnie lepsza, narzeka tylko na męża, który traktuje ją z równą delikatnością jak dojną owcę, a przecież ona jest jednak człowiekiem. Ściągane mleko ma już konsystencję niemal prawidłową. Umawiamy się na czwartek, muszę jednak jechać po te recepty. Pamiętam jeszcze czasy, gdy lek można było zapisać nawet na gazecie, byle był podpis i pieczątka lekarza. A teraz już każdy lekarz ma receptariusz wystawiony imiennie na niego. Istna paranoja.
Środa
Wsiadłam beztrosko do mojego garbuska i omijając koszmarne dziury w jezdni, skierowałam się w kierunku Nowego Sącza – z nadzieją, że limanowska droga będzie przejezdna. Nie była. Demontowano właśnie spróchniały na amen most. I tak już miejsca było na nim tyle co dla malucha, a mój samochód jest jednak szerszy. Ocierając się o wsadzone w dziury gałęzie, z duszą na ramieniu, udało mi się przejechać. Dalej poszło jak po maśle.
W Sączu okazało się, że kasa chorych zmieniła nie tylko szyld, ale i miejsce pobytu. Miast ciasnego i niewygodnego pomieszczenia, wybudowała sobie istny pałac: marmurowe płytki, skórzane (chyba) fotele, słowem – wiem już, na co idą nasze składki, tak nieproporcjonalnie wysokie w stosunku do zarobków.
Jedno, co okazało się potrzebne i udane, to komputery. Nie musiałam jak przedtem mieć ze sobą wszystkich papierków: że mam prawo do wypisywania refundowanych recept itp. Wystarczyło podać nazwisko i miejsce zamieszkania, a natychmiast wszelkie dane pokazały się na ekranie monitora.
Z zakupionym receptami ruszyłam w drogę powrotną. Niestety, na samym początku Jurkowa drogę zagradzał szlaban, a strzałka wskazywała objazd. Najpierw był mostek, chyba dla pieszych, bo mój samochód ledwo się tam mieścił, dalej prowadziła dróżka z obu stron ograniczona płotami. Mniej więcej w połowie objazdu spotkałam się pysk w pysk, a może raczej maska w maskę z samochodem jadącym w przeciwnym kierunku. Za nim, aż do zakrętu, widać było kolejne auta. Za sobą miałam również długi sznur pojazdów. Wyglądało to jak w bajce o dwóch baranach na kładce: sytuacja praktycznie nierozwiązywalna, bo tył zatkany, a do przodu też jechać się nie da.
Staliśmy tak, aż wreszcie, gdzieś przede mną zaczął się ruch. Pomysłowi kierowcy... rozebrali płot otaczający sad i wjeżdżali między drzewa, opróżniając dróżkę. Wreszcie dojechałam do domu.
Czwartek
Dzień zaczął się spokojnie, ale już o dziewiątej, wozem zaprzężonym w pożyczonego konia, przyjechał chłop – prawie oskalpowany. Od granicy między czołem a włosami miał przeciętą skórę, część odcięta z włosami była odwinięta aż do czubka głowy. Rana niczym nie zabezpieczona, brudna. Okazało się, że oborywał ziemniaki, koń się czegoś spłoszył, pociągnął i... nieszczęsny woźnica znalazł się pod pługiem. I tak miał bardzo dużo szczęścia, że lemiesz nie przeciął mu czaszki.
Co było robić? Zaprowadziłam delikwenta do łazienki, tam z grubsza opłukałam bieżącą wodą, dopiero potem zmyłam dokładnie wodą utlenioną, nasunęłam skórę na swoje miejsce i założyłam 17 szwów.
Przed domem spokojnie stał koń zaprzężony do wozu, nie wyglądał na płochliwego. Poprosiłam sąsiada, by odprowadził konia do właściciela, a sama odwiozłam pacjenta do jego domu, dając mu uprzednio zastrzyk przeciwtężcowy.
Pacjentka z zapaleniem piersi już prawie zdrowa, ale poleciłam z chorej piersi dziecka jeszcze nie karmić, ściągać i wylewać przez co najmniej tydzień. Zresztą sama powiem, czy już można.
Piątek
O drugiej w nocy dzwonek do drzwi. Kilkunastoletni chłopak, nietutejszy, z obozu w górach, przyszedł zgłosić, że na Ćwilinie jego kolega skręcił nogę w kostce i nie może na niej stanąć, a o zejściu z góry nie ma w ogóle mowy. Czy mogłabym iść zobaczyć, co się stało? Bo może to nie tylko skręcenie, ale złamanie?
Nie, nie mogłabym. Niech unieruchomią kończynę, wynajmą wóz i zwiozą go do ośrodka, skąd pogotowie przewiezie go do szpitala.
Chłopak oświadczył, że on na Ćwilin po ciemku nie wraca, szukać chłopa z wozem nie ma zamiaru, a w ogóle to ma wszystkiego dosyć i wraca do domu pierwszym, rannym autobusem. Na moje pytanie, po co nocą do mnie przyszedł, nie umiał rozsądnie odpowiedzieć. Podałam mu telefon, niech dzwoni po pogotowie. Zadzwonił. Polecono mu znieść chorego do drogi i gdy już będzie na dole, zatelefonować jeszcze raz, to przyjadą zabrać.
Ledwo chłopak odszedł, przyjechał roztrzęsiony wczasowicz. Jego pies pogryzł oswojoną sarenkę gospodarzy. Nie było innego wyjścia, jak położyć zwierzątko na stół i pozeszywać rozdarte zębami mięśnie i skórę. No, a potem zacząć przyjmować normalnych pacjentów, z banalnymi schorzeniami.
Z ciekawości zadzwoniłam na pogotowie, by dowiedzieć się o turystę ze skręconą noga. Nikt już po karetkę nie dzwonił, widocznie było więcej strachu niż rzeczywistego uszkodzenia.
Sobota
Właśnie robiłam porządki w stajni, gdy przyjechał po mnie samochód. Kosiarza uczulonego na jad pszczeli użądliła pszczoła, puchnie, ma duszności. Nie przebierając się, wsiadłam do auta. Zawieziono mnie do ośrodka, gdzie tymczasem dostarczono pacjenta.
Nie wyglądało to dobrze. Mimo obrzęków jakoś udało mi się wkłuć do żyły, podałam 1000 mg Hydrocortisonu i wezwałam pogotowie. Czekałam na przyjazd karetki, nie chcąc zostawiać pacjenta bez opieki. Tyle razy już mu tłumaczyłam, że musi mieć zawsze ze sobą środki antyalergiczne, ale jak zwykle nie pomyślał, że natknie się na pszczoły.
Obiecał, że teraz już zawsze będzie miał ze sobą strzykawkę z cortisonem. Sprowadziłam specjalnie dla niego gotowe zastrzyki z Francji, wystarczyło otworzyć pudełeczko, wewnątrz była jałowa strzykawka z lekiem i igłą, tylko podać. Niestety, następnym razem znów zapomni je wziąć, choć wie doskonale, czym się to może skończyć.
Coraz więcej mam alergików, przed laty jakoś ludzie nie byli tak na wszystko uczuleni. Jakakolwiek jest tego przyczyna, nie pozostaje nic innego, jak się dostosować.