Poniedziałek
Wyprowadziłam samochód z garażu, bo wybierałam się właśnie na pocztę, gdy zajechał ciężko przestraszony chłopak na rowerze, nie oparł go, tylko rzucił na siatkę płotu i nie mogąc złapać oddechu, wychrypiał:
- Doktorko, ojciec mieli wypadek na cyrkularce!
Nie pytałam o nic, wsadziłam go do samochodu, pokaże, gdzie to się stało. Wracając, wezmę dzieciaka, to sobie zabierze rower spod płotu.
Ruszyłam z piskiem opon, na pewno z o wiele za dużą prędkością jak na tutejsze, wiejskie drogi, przejechałam jakieś gęsi, tylko się pióra posypały, ale myśmy już byli na zakręcie.
Chłop, oszołomiony, już się pozbierał z ziemi, nawet nie był skaleczony, ot, drobne zadrapania, ale nos miał przesunięty pod prawe oko. Dobrze, że przyjechaliśmy wystarczająco szybko, by nie zaczął się tworzyć obrzęk. Delikatnie zbadałam pozostałe kości twarzy, palpacyjnie były nieuszkodzone, chwyciłam obiema dłońmi ten nieszczęsny nos i przesunęłam go na właściwe miejsce.
Rączką od łyżeczki sprawdziłam wnętrze przewodów nosowych i docisnęłam kawałeczek odstającej kości. Potem kazałam chłopu wydmuchać nos, by sprawdzić, czy jest drożny i zrobiłam opatrunek z pieluchy zamoczonej w wodzie z octem, bo ani kwaśnej wody, ani serwatki w chałupie nie było.
Od siebie z domu wezwałam karetkę, trudno go było wysyłać autobusem, szczególnie że mógł mieć uraz czaszki. Ale na to trzeba było diagnozy radiologicznej.
Dzieciak zabrał rower do domu, po przejechane gęsi nikt się nie zgłosił. W szpitalu rtg nic nie wykazało, ortopedzi byli nieco zdziwieni prawidłowym ustawieniem kości nosa, który już miał wielkość niemal arbuza. Ale cóż przy takim obrzęku mogliby zrobić? Najważniejsze – działać, nim spuchnie.
Koło południa przyszła spłakana wczasowiczka z 3-letnią dziewczynką, która potknęła się na stromej miedzy i wpadła w gęsty krzak dzikiej róży. Nim ją stamtąd matka wyciągnęła, była cała naszpikowana kolcami. Róże mają zaś to do siebie, że końcówka kolca jest nie tylko zakrzywiona, ale i bardzo cienka, trzeba bardzo uważać wyciągając, by koniuszek nie pozostał w ciele.
Obierałam ją ponad godzinę, ale udało mi się usunąć wszystkie w całości. A potem przykuśtykał o lasce chłop, może czterdziestopięcioletni, skarżący się na wszelakie dolegliwości bólowe: kręgosłupa, bioder, kolan, rąk, no, co tylko mógł sobie przypomnieć. Znałam go jako amatora renty, ale koniecznie pierwszej grupy. Zbadałam go dokładnie, żadnych wyraźnych zmian nie stwierdziłam, trzecią grupę miał już od paru lat, tak że tylko dałam zastrzyk pyralginy i receptę na doraźne środki przeciwbólowe. Odchodził wyraźnie niezadowolony. Zastanawiałam się nawet, czy czegoś nie przeoczyłam, ale wtedy tak szybko bym się go z gabinetu nie pozbyła.
Wtorek
Miałam na dziś zaplanowaną kontrolną wizytę u pacjentki w końcowym stadium raka wątroby z przerzutami. Wiem, że nie mogłam jej pomóc – w znaczeniu leczenia jako takiego, natomiast sprawdzałam, jak się czuje, czy ma wystarczającą ilość środków przeciwbólowych. Przeczytałam w którymś z czasopism lekarskich (w angielskim bodajże), że walka z bólem, szczególnie silnym, głównie nowotworowym jest obowiązkiem lekarza pierwszego kontaktu, że leków przeciwbólowych, nawet tych najsilniejszych, nie należy pacjentowi odmawiać, twierdząc, że może wpaść w narkomanię. Jak można myśleć czy mówić o narkomanii u kogoś, kto ma przed sobą kilkanaście dni, a może parę tygodni życia w niesłychanym cierpieniu, opuszczony, bo ani rodzina, ani pielęgniarki do niego nie zachodzą – tego nigdy nie pojmuję. Przy pomocy dobrego anestezjologa ustawiłam w kroplówce morfinę i inne środki, raczej uspokajające, podkułam się wenflonem i nauczyłam moją chorą, że gdy tylko poczuje ból, niech nie czeka, aż będzie on nie do zniesienia, tylko niech włączy sobie załączoną kroplówkę. Okazało się, że morfiny zużywała o połowę mniej, a pozostałe środki spowodowały, że bez lęku czekała na śmierć, świadoma zarówno swojej choroby, jak i rokowania.
Odwiedzałam ją mniej więcej co tydzień, witała mnie zawsze uśmiechem, córka robiła mi kawę lub herbatę, chora była spokojna, widać było, że te ostatnie jej dni upływają w dobrym nastroju i że będzie miała godną śmierć. Cóż, przecież lekarze są nie tylko od ratowania za wszelką cenę życia, ale i pomocy przejścia na drugą stronę.
Do tej pacjentki pojechałam konno, bo trudno tam było mówić nawet o drodze: ot, błotnista ścieżka. Oczywiście, był siedmiokilometrowy objazd, ale wolę krótsze drogi.
Wracając zobaczyłam mojego wczorajszego pacjenta, tego, co nogą ani ręką nie mógł ruszyć, jak szerokimi zamachami kosy ścina pszenicę. Dobrze czułam, że chce mnie naciągnąć na kolejny wniosek o rentę pierwszej grupy. Przejechałam bokiem, na szczęście mnie nie zauważył.
Późnym popołudniem przyjechała z Krakowa moja koleżanka, o świetnej figurze, wysportowana, chodząca dużo po górach, pływająca po morzach jako jachtowy kapitan morski, odżywiająca się głównie jarzynami, serem, ciemnym, pełnoziarnistym pieczywem. Pogoda była wspaniale jesienna, kolorowa, część roku, którą najbardziej lubię. Poszła niedaleko, sprawdzić, czy są jeżyny. I tam zasłabła. Zobaczyli sąsiedzi, zawołali mnie, a ja natychmiast wezwałam erkę. Odwieziono ją na Kopernika, gdzie usunięto zator powstały w tętnicy wieńcowej. Ba, nawet styl życia tak bardzo zgodny z tym, co mówią specjaliści, nie jest gwarantem, że się nie dostanie zawału.
Środa
To już chyba ponad trzy tygodnie od czasu, gdy mnie pogryzł rzekomo wściekły pies. Jeszcze się nie wściekłam, dla pewności jednak omijam wszelkie debaty telewizyjne, szczególnie dotyczące służby zdrowia.
Mimo jesieni, noce u nas nie są takie zimne jak na północy kraju. Dzieciaki, te najmłodsze, które jeszcze nie chodzą do szkoły, ukradkiem wymykają się nad strumyk, by boso, przed czym zawsze przestrzegam, brodzić po wodzie. Skutki są częste i bolesne. Z grupki maluchów troje głęboko poprzecinało stopy na rozbitej butelce. Rodziców ani na lekarstwo, poszli gdzieś daleko na grzyby, bo się nareszcie pokazały.
Dzieci do szpitala same jechać nie mogły, tam potrzebna jest zgoda rodziców na zszycie poprzecinanych miejsc, w szpitalu podano by im bez sprawdzania surowicę przeciwtężcową, niepotrzebnie, bo tej wiosny były szczepione. Poza tym w naszej okolicy tężca nie ma. Przynajmniej ja się z nim nie spotkałam.
Zabrałam dzieci do domu, gdzie mam podręczny zestaw pierwszej pomocy i po obiecaniu każdemu odważnemu lizaka i jajka-niespodzianki – pocerowałam malce dokładnie. Mam bardzo dobry francuski przylepiec, przepuszczający powietrze, tak, że tylko jałowy gazik i zalepić. Naturalnie, musiałam pójść potem do sklepu po nagrody.
Czwartek
Wydawało się, że tydzień będzie spokojny, ale w pracy wiejskiego lekarza spokoju nie ma nigdy. Przyjechała z płaczem kobieta, jej wysokocielna krowa złamała obie kości tylnej nogi, weterynarz dał skierowanie na ubój konieczny.
Zawsze staram się pomóc i ludziom, i zwierzętom, ale zarzynać cielną krowę, która za miesiąc ma termin porodu to dla mnie normalne morderstwo.
Posłałam właścicielkę krowy do szpitala po opaski gipsowe, byle dużo, kupiłam papier toaletowy, by owinąć nogę, inaczej gips zszedłby razem z sierścią.
Zadzwoniłam po weterynarza do pomocy, bo choć nigdy dużych zwierząt nie gipsował, to i tak będzie bardziej pomocny niż byle sąsiad, szczególnie że chciałam ją lekko przyśpić. Po dopasowaniu dwóch deszczułek położyliśmy krowę na boku i założyłam usztywniający opatrunek. Aż do wyschnięcia gipsu nie wolno jej wstać. Nie można było podwiesić na pasach, jak się to robi na przykład z końmi, pas musiałby przecież uszkodzić nienarodzone cielątko.
Piątek
Jak zwykle, z końcem tygodnia zjawiają się młodzi pacjenci pracujący głównie w Niemczech i Austrii, potrzebujący zapasu leków na schorzenia, z którymi nie chcą iść do tamtejszych lekarzy. Więc je przepisuję: na nadciśnienie, tak częste teraz u bardzo młodych ludzi, na cukrzycę oraz zwykłe środki przeciwbólowe, na wszelki wypadek.
Dowiedziałam się od nich, że jeden z polskich robotników spadł z rusztowania i leży w ciężkim stanie w szpitalu w Hamburgu. Naturalnie, nie miał ubezpieczenia, choć miał zezwolenie na pracę. Ubezpieczenie to duży koszt, zwłaszcza przy licznej rodzinie i jednym pracującym, bo hektar ugoru trudno określić jako gospodarstwo dochodowe. Każdy grosz się tu liczy.
Teraz będą ze sobą rozmawiać resorty zdrowia, kto za to jego leczenie zapłaci. Dziś nie liczy się zdrowie, liczą się pieniądze. A jeżeli zostanie kaleką, a na to wygląda? Cóż, w tym wypadku pomóc nie mogę.
Pod koniec dnia zjawił się pacjent z obciętym na cyrkularce palcem wskazującym. Popił trochę z kolegami, bo to już koniec tygodnia, a że żona marudziła o drwa do pieca, włączył piłę tarczową. No i chwila nieuwagi, gorsza równowaga, i po palcu.
Jak dużo gospodarzy nie ma po kilka palców u rąk, z tego nikt w mieście nie zdaje sobie sprawy. Wiem, przy zamkniętej osłonie nie da się po prostu ciąć nierównych kloców, ale trzeba to robić przynajmniej na trzeźwo i nie po całym, ciężko przepracowanym dniu. I co, że wiem i wszystkim powtarzam? Nic.