Z Longiną Kaczmarską, pielęgniarką, przewodniczącą Regionu Mazowiec-
kiego oraz wiceprzewodniczącą Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych rozmawia Katarzyna Cichosz.
Katarzyna Cichosz: Kto się Pani boi?
Longina Kaczmarska: Chyba nikt. Przeżyłam w swoim zakładzie pracy już czternastego dyrektora i żaden się mnie nie bał.
K.C.: Z iloma ministrami zdrowia Pani współpracowała?
L.K.: Pierwszym, z którym jako Związek zaczęliśmy współpracę był minister Maksymowicz. To był rok 1999. Współpraca różnie się układała, wtedy były protesty. Profesor jest doskonałym neurochirurgiem, dobrze, że wrócił do zawodu i przynosi radość pacjentom. Natomiast najbardziej nas lekceważył minister Grzegorz Opala. Nie prowadził z nami żadnych rozmów i żadnych negocjacji. W 2001 roku na okupację Ministerstwa Zdrowia przyjechały pielęgniarki z całego Regionu Mazowieckiego. On nas nie dostrzegał. Gospodarz budynku, a nikt go nawet nie widział, wchodził innym wejściem.
K.C.: Kiedy pomyślała Pani: tak dalej nie może być! i zorganizowała związki zawodowe?
L.K.: Dyplom pielęgniarski obroniłam w 1975 roku, pracowałam na chirurgii, byłam członkiem Warszawskiej Okręgowej Rady Pielęgniarek i Położnych i widziałam, że prace idą bardziej w kierunku promowania samorządu zawodowego, a mniej dbania o warunki pracy i wynagradzania całego środowiska. W tym czasie rozpoczęły się protesty lekarzy, pomyślałam: dlaczego my nie mogłybyśmy powalczyć, przecież jesteśmy najliczniejszą grupą w systemie. Na początku chciałam założyć związek tylko na terenie naszego zakładu pracy. W 1997 roku nie było takiego przepływu informacji jak jest teraz i nie wiedziałam, że we Włocławku powstał już Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, weszliśmy w jego struktury. Szybko rozeszła się informacja o naszych protestach i zaczęliśmy mieć coraz więcej członków.
K.C.: Kandydowała Pani do senatu. Jest Pani politykiem?
L.K.: Nie, nie jestem. Po „białym miasteczku” poproszono mnie, żebym kandydowała. Nie angażowałam się w żadną kampanię, nie miałam pieniędzy, żeby partycypować w kosztach.
K.C.: Czy z perspektywy czasu uważa Pani, że „białe miasteczko” w 2007 roku miało sens?
L.K.: Myślę, że nie przyniosło oczekiwanych efektów. W ustawie był zapis, że grupa pielęgniarek i położnych dostanie 75 procent z „nadwykonań”, ale tylko niewielkie kwoty były płacone w pojedynczych zakładach pracy albo przyznawano pielęgniarce jednorazową premię. Skąd się wzięło „białe miasteczko”? Kiedy premierem był Kazimierz Marcinkiewicz, to prof. Religa obiecał 40 proc. wzrostu wynagrodzenia w danym roku dla wszystkich pracowników, za rok miało to być 20 proc., a w następnym jeszcze 10. Po zmianie premiera zmienił się również pomysł na system ochrony zdrowia. I już tych 20 proc. nie było, stąd pojawiło się „białe miasteczko”, żeby wymusić na rządzie złożone nam wcześniej obietnice.
K.C.: Czy prof. Zembala został nazwany największym przyjacielem pielęgniarek?
L.K.: Wymieniłabym więcej osób. Na pierwszym miejscu stawiam prof. Religę, on zawsze mówił o całej ochronie zdrowia, o pacjentach, o wszystkich pracownikach systemu. Negocjacje z nim przebiegały spokojnie, bez agresji. Profesor rozumiał nasze środowisko, wiedział, że ludzie pracują jak niewolnicy, za grosze. Profesor Zembala był również otwarty na współpracę z nami. Jednak największy efekt osiągnęłyśmy przy prof. Relidze, 40 proc. wzrostu wynagrodzenia, to były ogromne pieniądze. Minister Szumowski, podobnie jak prof. Religa, myśli o wszystkich. Natomiast cały system ochrony zdrowia jest niewydolny, żaden minister nie może nic zrobić bez pieniędzy, wyliczenia wskazują, że za 2018 rok, na ochronę zdrowia wpłynęło około 10 mld mniej, niż wynikało z ustawy.
K.C.: Czy widzi Pani zjawisko niekontrolowanego likwidowania łóżek w szpitalach?
L.K.: Oczywiście, że tak. Natomiast gorzej jest, jeśli ta likwidacja jest kontrolowana. Pielęgniarka jest do łóżka „przypisana”, często dyrektorzy chcą zejść z kosztów, likwidują łóżka w salach i obstawiają nimi korytarze. Wymogi unijne mówią, że pielęgniarka musi mieć swobodny dostęp do łóżka, o czym jakoś dyrektorzy zapominają. Łóżko na korytarzu też jest łóżkiem, a przecież NFZ nie płaci za łóżka, tylko za procedury. Jeżeli wykorzystanie łóżek jest na poziomie 10 proc. w skali roku, to generuje straty dla zakładu. Gdzie był dyrektor wcześniej, że do tego dopuścił? Teraz obowiązują normy zatrudnienia pielęgniarek i położnych i to jest straszny ból dla dyrektorów, bo uważają, że pielęgniarki doprowadzą ich do bankructwa. Stąd likwidacja łóżek na siłę. Moim zdaniem normy zatrudnienia pielęgniarek w przeliczeniu na łóżko są realne do spełnienia. Wcześniej było to przecież mierzone i przeliczone przez ministerstwo.
K.C.: Polska Federacja Szpitali uważa, że odgórne wprowadzenie norm zatrudnienia w wyniku negocjacji było niepotrzebne i powinno być w gestii menedżera ds. pielęgniarstwa. Ilu zna Pani takich menedżerów do spraw pielęgniarstwa w skali kraju?
L.K.: Absolutnie nie znam żadnego menedżera do spraw pielęgniarstwa. Wielokrotnie dyrektorzy wymuszali na pielęgniarce naczelnej, żeby zmniejszała liczbę zatrudnionych pielęgniarek. To zaczęło się w 1999 roku, kiedy mówiło się, że trzeba dokonywać restrukturyzacji zatrudnienia, bo mamy za duże koszty. A jedyne grupy, które zwalniano na siłę to były pielęgniarki i położne.
K.C.: Rok 1999 to Wojciech Maksymowicz i Franciszka Cegielska.
L.K.: Minister Cegielska zobaczyła, jak pracują pielęgniarki, kiedy sama była chora i przed śmiercią podpisała rozporządzenie o normach zatrudnienia. Dawało nam ono jakieś gwarancje, ale dyrektorzy znowu nie chcieli tego egzekwować. Szczególnie w szpitalach powiatowych jedna pielęgniarka była do wszystkiego. A co z odpowiedzialnością zawodową? To nie dyrektor szpitala pójdzie do sądu, tylko pielęgniarka, która popełni błąd. Spędziliśmy dużo czasu, pracując nad tymi normami, minister Arłukowicz miał podpisać ten dokument po poprawkach, ale nie podpisał. Pracodawcy szpitali poszli wtedy do niego i do premiera Tuska, a potem zobaczyliśmy zupełnie inne rozporządzenie o normach zatrudnienia. Obecne normy, które weszły od 1 stycznia są najbardziej zbliżone do tych, które proponowaliśmy, ale pracodawcom się to nie podoba, bo muszą zatrudnić więcej osób albo rzeczywiście zlikwidować łóżka. Tym razem pracodawcy też spowalniali prace nad rozporządzeniem. Nie da się być empatycznym i wydajnym, pracować zgodnie z normami, mając małą obsadę. Prezes Jacyna zawsze mówi, że mamy świadczyć usługi na dobrym poziomie, żeby pacjent był zadowolony i środowisko usatysfakcjonowane.
K.C.: W Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Lublinie na 666 zatrudnionych pielęgniarek 73 przebywało na zwolnieniach. Czy pomogliście w negocjacjach?
L.K.: Podpisaliśmy z ministrem zdrowia porozumienie, że dla dobra całego środowiska do 1 stycznia 2021 nie włączamy się w protesty w skali ogólnopolskiej, natomiast rozwiązanie indywidualnych sporów w poszczególnych zakładach pracy leży w gestii danej organizacji zakładowej i dyrekcji szpitala. Natomiast oczywiście obserwujemy, co się dzieje w kraju oraz jak będą realizowane kolejne punkty porozumień.
K.C.: Które szpitale realizują porozumienia, a które nie?
L.K.: Szpitale muszą je realizować, chociaż czasami nie jestem pewna, czy pracodawcy znają treść rozporządzenia. Często, w zależności od tego, jaka jest siła związku zawodowego, są one realizowane w pełni albo w części. Największym nieszczęściem jest to, że w Polsce prawo nie jest respektowane. Jeden z dyrektorów mówi mi, że kilku prawników dało mu wykładnię prawną. Ja pytam: wykładnię prawną do ustawy?! Przecież w ustawie wszystko jest czytelnie zapisane. Dyrektorzy wywiązują się z tego 4 × 400 zł brutto brutto, czyli pielęgniarka ma około 900 zł, ale jest też miesięczny dodatek do wynagrodzeń dla pielęgniarki i położnej, w szpitalu to 431 złotych, ale pracodawcy przeznaczają go na inne cele, bo nie sądzę, żeby oddawali do NFZ. Najczęściej odkładają na godziny nadliczbowe, nagrody jubileuszowe, odprawy emerytalne, a przecież tego nie wolno. Te środki mają być przeznaczone na pielęgniarki i położne, to jest pieniądz celowany. Nagrodę emerytalną czy jubileuszową ta osoba sobie wypracowała i powinna tę kwotę dostać z zasobów szpitala.
K.C.: Dyrektorzy mówią, że szpitale nie mają środków własnych.
L.K.: To dlaczego je rozbudowują, skoro nie mają środków własnych? Rozumiem, że Warszawa jest miastem bogatym i partycypuje w kosztach, ale w innych miejscach, skąd te środki? Nierzadko dyrektorzy próbują otwierać własne praktyki czy budować swoje zakłady. Jeśli zabierają środki przeznaczone dla pielęgniarek na inne cele, to je okradają.
K.C.: Czy zgodzi się Pani z tym, że różnicowanie zarobków między zawodami medycznymi prowadzi do wojny między nimi?
L.K.: Niestety, tak. Kiedyś pielęgniarki to, co wywalczyły, „przynosiły” wszystkim, a tu nagle tylko one dostały podwyżki i podniósł się krzyk. Dlaczego tak? Bo jesteśmy imiennym związkiem: Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych. I powiedzieliśmy: „dość”. Każda grupa zawodowa może założyć swoje związki. „Solidarność” i OPZZ twierdzą, że mają pielęgniarki w swoich strukturach, a gdyby mogli to wyrwaliby to, co wywalczyłyśmy. Cały czas nas atakują. Było wiele ataków na prof. Zembalę, teraz są na ministra Szumowskiego. „Solidarność” nie chce nam tego wybaczyć.
K.C.: Prezes Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych wystosował list otwarty do premiera, mówiąc, że szpitale nie dostały pieniędzy – będących skutkiem porozumienia tych grup z ministrem zdrowia – na podwyżki dla pielęgniarek i lekarzy.
L.K.: Niech prezes nie opowiada takich bzdur. Te pieniądze są celowane na każdą pielęgniarkę i przychodzą do każdego podmiotu na liczbę etatów. Przecież wiem, jak to wygląda! Prowadzona jest weryfikacja list zatrudnionych, nieważne czy pielęgniarka ma umowę o pracę, zlecenie, czy kontrakt. Ile osób było zatrudnionych, tyle pieniędzy placówka dostaje z NFZ. Gorzej jest, jeśli ktoś zostaje zatrudniony w okresie od weryfikacji do weryfikacji, wtedy rzeczywiście ta osoba musi czekać, aż będzie kolejna weryfikacja list, oczywiście pracodawca może dać jej wyższą kwotę ze środków własnych.
K.C.: Pracodawcy mówią, że nie mają środków własnych.
L.K.: Jak pracuję ponad trzydzieści lat, to nigdy nie słyszałam, żeby pracodawcy powiedzieli: słuchajcie, mamy środki, proszę bardzo, podzielmy te pieniądze. Pracodawcy nigdy nie byli przychylni pracownikom. Budowało się placówki, rozbudowywało, kupowało sprzęt, który stał niewykorzystany w magazynach. Nie słyszałam, żeby pracodawcy dali podwyżki z dobrej woli.
K.C.: Prezes Zarządu Związku Powiatów Polskich powołuje się na ich ankietę: „Na 100 szpitali, tylko 10 nie wykazało straty finansowej”.
L.K.: Może potrzebujemy mniej ordynatorów? A może trzeba zlikwidować te niewykorzystane łóżka, między innymi w szpitalach powiatowych? Oni nie są otwarci na zmiany. Niedawno na sejmowej Komisji Zdrowia była argumentacja, że jeśli zlikwidują łóżka, to nie będą mieli pieniędzy, ale Fundusz przecież nie płaci za łóżka. Samorządy terytorialne też boją się likwidować szpitale, czasami w powiecie mamy jeden, dwa, trzy szpitale. W Polsce są też szpitale jednooddziałowe, bo taki jest układ polityczny.
K.C.: Co jeszcze dzieje się na posiedzeniach sejmowej Komisji Zdrowia?
L.K.: To jest nie do opowiedzenia. Niezależnie, która opcja rządzi, opozycja jest zawsze przeciw koalicji. Głosowania są już określone, wiadomo, które poprawki przejdą, a które nie mają szans. Owszem, wygadać się można, ale żaden argument nie jest brany pod uwagę. Pamiętam, że kiedy ministrem był Bartosz Arłukowicz, to przewodniczący sejmowej Komisji Zdrowia zakazał zgłaszania poprawek. Napisaliśmy wtedy do marszałka sejmu, on wyraził zgodę, więc zgłaszaliśmy poprawki; posłowie i my, słuchano nas, ale zawsze głosowano tak, jak było wcześniej ustalone. Smutne i straszne.
K.C.: Proszę powiedzieć o Pani współpracy z innymi ministrami zdrowia: Mariusz Łapiński?
L.K.: Krótko był ministrem.
K.C.: Marek Balicki?
L.K.: Lubił z nami porozmawiać. Funkcjonował już Narodowy Fundusz Zdrowia, województwo mazowieckie miało dużo ubezpieczonych, a „ściana wschodnia” kulała, bo mieli mniej mieszkańców. Wprowadzono algorytm, zabrano nam pieniądze, a przecież w Warszawie mamy instytuty i leczymy najtrudniejsze przypadki. Być może minister został zmuszony przez posłów. Próbowaliśmy to odwrócić, zaprosiliśmy posłów na Wojewódzką Komisję Dialogu Społecznego, jeden po 15 minutach opuścił salę, a drugi… nawet nie wiem, w którym momencie wyszedł.
K.C.: Leszek Sikorski?
L.K.: Krótko był ministrem.
K.C.: Marian Czekański?
L.K.: Krótko był ministrem. Jedyny, który nie był lekarzem, tylko ekonomistą. Powiedział, że nie da się z lekarzami rozmawiać. On miał inne spojrzenie na system.
K.C.: Wojciech Rudnicki?
L.K.: Był siedem dni ministrem.
K.C.: Ewa Kopacz?
L.K.: Spotykaliśmy się. Przy niej rozpoczęliśmy pracę nad zmianą rozporządzenia o normach zatrudnienia, którego zresztą minister Arłukowicz nie podpisał. Podpisał zupełnie inną wersję, taką jaką chcieli pracodawcy, bo mieli większą siłę przebicia. To jest polityka.
K.C.: Konstanty Radziwiłł?
L.K.: Wprowadził ustawę o najniższym wynagrodzeniu pracowników medycznych, ale pielęgniarki zostały tą ustawą skrzywdzone. Wiemy, że licencjat jest wykształceniem wyższym, a w ustawie został zaszeregowany tak samo jak wynagrodzenie pielęgniarek po liceach medycznych bądź studium zawodowym. Zaś opiekun medyczny ma podobne wynagrodzenie jak pielęgniarka. Czekamy na jej nowelizację.
K.C.: Co było dla Pani porażką?
L.K.: Pamiętam styczeń 1999 roku, wtedy odbywała się pierwsza okupacja w Ministerstwie Zdrowia, ministrem był Wojciech Maksymowicz, zostało podpisane porozumienie, ale trzeba było walczyć, żeby je zrealizować. Koleżanki pielęgniarki wprowadziły pracodawców, którzy obiecywali, że wszystko pomogą rozwiązać. Przewodnicząca OZZPiP zdecydowała, że kończymy protest. Stracona szansa. Pamiętam też akcję, kiedy premierem był Jerzy Buzek, pozostaliśmy z małą grupą w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Nasza przewodnicząca podjęła decyzję, że rano wychodzimy, bo premier obiecał, że będziemy się spotykać w resorcie i rozwiążemy problemy. Wtedy było to zupełnie nieprzemyślane, należało pozostać dłużej, żeby wszystko podpisać z premierem. Wyprowadzono nas do Departamentu Pielęgniarek i Położnych i te rozmowy spełzły na niczym. Kolejna stracona szansa. Nie wierzymy już żadnym składanym obietnicom. Przecież nawet to, co mamy zapisane, musimy egzekwować.
K.C.: A co jest dla Pani największą satysfakcją?
L.K.: Jako związek zawodowy naprawdę wiele dla pielęgniarek w Polsce zrobiliśmy. Miałam bardzo trudny czas, kiedy mój syn chodził do siódmej klasy, byłam z bardzo liczną grupą pielęgniarek i położnych w ministerstwie. To była Wigilia i mój syn nie odebrał ode mnie żadnego telefonu, bo był obrażony, że nie ma mnie w domu. Bardzo to przeżywałam. Mąż mówił, że syn chciał, żebym wyszła na samą Wigilię i że w święta mogę znowu jechać do ministerstwa. A wiedziałam, że jak wyjdę z budynku, to już mnie nie wpuszczą, przecież wprowadziłam tam dużą grupę.
K.C.: Jakie dostała Pani odznaczenia?
L.K.: Srebrny Krzyż Zasługi przyznany przez prezydenta Kwaśniewskiego, Medal za Długoletnią Służbę, odznakę honorową Ministra Zdrowia „Za zasługi dla ochrony zdrowia”, Nagrodę Głównego Inspektora Pracy im. Haliny Krahelskiej i wyróżnienie „Pro Mazovia” Marszałka Województwa Mazowieckiego. Wiem, że Ogólnopolski Związek Zawodowy Pielęgniarek i Położnych wnioskował o Złoty Krzyż Zasługi za całokształt działalności, ale prezydent Duda tego nie podpisał. Najważniejszym odznaczeniem dla mnie jako związkowca jest Złota Odznaka „Za zasługi dla Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych”.