Od dwóch miesięcy oczekujemy bodaj sygnałów zmian w organizacji opieki zdrowotnej, które ułatwiłyby nam pracę i poprawiły dostępność do usług zdrowotnych. Rewelacji i rewolucji na razie brak, ale są pierwsze oznaki, że jeżeli coś się zmieni, to tym razem –być może! – nie na gorsze. Nie wszyscy jednak kibicują jakimkolwiek zmianom, a zwłaszcza „dobrym zmianom”, że użyję sztandarowego określenia partii rządzącej.
Przejęcie ministerstwa przez Konstantego Radziwiłła z rąk Mariana Zembali odbyło się we wzorowo miłej atmosferze. Obaj panowie nie szczędzili sobie komplementów, do dzisiaj zresztą nie krytykują działalności drugiego, zwłaszcza publicznie.
Także przyjęcie Konstantego Radziwiłła przez organizacje i reprezentantów środowiska medycznego było bardzo dobre. Nic w tym dziwnego – on sam, od wielu lat prezes, a następnie wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej, jest zaangażowany w dyskusje o kształcie systemu opieki zdrowotnej w Polsce, na dodatek praktykujący lekarz. Dodatkowym argumentem wzmacniającym jego pozytywny odbiór był fakt, że przez te wszystkie lata nigdy nie brał udziału w publicznych i politycznych pyskówkach, tak obniżających autorytet większości polityków w Polsce.
Sam, na swój sposób, zrewanżował się wszystkim, tworząc gabinet z osób o wysokich kwalifikacjach merytorycznych, wśród których nie sposób znaleźć przedstawicieli tzw. aparatu partyjnego. To pewna nowość w ponad 25-letniej historii niepodległej Polski. Istnieje jednak obawa, że to, co wydawać się powinno normalnością, może okazać się słabością gabinetu. Może on po prostu nie mieć przełożenia na decyzje rządu dotyczące najważniejszych dla systemu rzeczy, a zwłaszcza zwiększenia jego finansowania.
Wydaje się, że pierwsze decyzje Konstantego Radziwiłła miały doprowadzić do uspokojenia nastrojów oraz przygotować środowisko i pacjentów do wprowadzania zmian w przyszłości. I to mu się raczej udało. Szybka nowelizacja ustawy o świadczeniach zdrowotnych – przesuwająca termin przeprowadzania konkursów o kolejny rok i zdejmująca presję czasu przy tworzeniu map potrzeb zdrowotnych – pozwala na spokojną dyskusję nad zmianą formy płatnika za usługi zdrowotne, a przede wszystkim nad formą ich finansowania. Po raz pierwszy od dawna bez spektakularnych scen osiągnięto kompromis z organizacjami lekarzy rodzinnych przy podpisywaniu umów na kolejny rok. Nie oszukujmy się, nie za darmo. Zmiany w wagach, czy odejście od raportowania spersonalizowanych badań jako warunku otrzymywania wyższej stawki kapitacyjnej, to nieco lepsze finansowanie podstawowej opieki zdrowotnej. Jednak największym efektem rozmów było podjęcie prac nad tworzeniem specustawy o podstawowej opiece zdrowotnej z udziałem najważniejszych interesariuszy. A to już jest zupełnie nowa jakość.
Nie ma jeszcze żadnych decyzji o zwiększeniu finansowania systemu, poza potencjalnym jego wzrostem wynikającym z poboru składki zdrowotnej. Ale jest decyzja o zwiększeniu – o 20 procent – naboru na studia stacjonarne dla przyszłych lekarzy. Na efekty tej decyzji poczekamy kilka lat, ale będzie to wreszcie pierwszy niestracony rok. W sumie można powiedzieć, że jak na dwa miesiące Konstanty Radziwiłł osiągnął dużo – wprowadził trochę spokoju i rozpoczął dyskusję nad zmianami.
No, ale żyjemy w Polsce i nie możemy się spodziewać, że wszyscy będą zadowoleni z tego, że sprawy powoli, bo powoli, ale zaczynają ruszać we właściwym kierunku. Przecież na żywo obserwujemy ewidentną histerię na scenie politycznej. Rządząca partia, wykorzystując większość sejmową i nie zważając na niuanse prawne, przejmuje realną władzę w kraju. Wcześniej rządzący, czyli obecna opozycja, gwałtownie protestuje przeciwko utracie władzy w TK czy w mediach publicznych, organizując demonstracje i wykorzystując poparcie mainstreamowych środków masowego przekazu. Ponieważ atak na PiS dotyczy wszelkich form ich działalności, musiał ktoś przyjąć zadanie, nazwijmy to recenzowania działalności obecnego Ministerstwa Zdrowia.
W rolę recenzenta, choć bardziej by się chciało użyć określenia „pałkarza”, wcielił się Bartosz Arłukowicz. Mocno poobijany przed wyborami, kiedy to w związku z nieujawnionym nagraniem stracił stanowisko ministra zdrowia i wylądował na ostatnim miejscu na liście wyborczej, dobrym wynikiem odbudował swoją pozycję. Desygnowanie go przez PO na stanowisko przewodniczącego sejmowej Komisji Zdrowia sprawiło, że znowu mogliśmy zobaczyć Arłukowicza „z najlepszych swoich lat”. Myślę, że wielu z nas pamięta jeszcze jak dzielny członek „komisji hazardowej” w ramienia SLD dokładał rządzącej PO, aby w dwa lata później zmienić sztandary i w zamian objąć tekę ministra zdrowia. Problem jednak w tym, że jeżeli ujawniał on niemałe talenty jako orator oskarżyciel, to jako minister zapisał się jako bodaj najgorszy w historii. Ten, który nie dokonał żadnej istotnej zmiany w systemie prowadzącej do jego poprawy, zaś dodatkowo skłócił lekarzy z pacjentami, oskarżając ich przy kolejnych przypadkach nagłaśnianych medialnie zdarzeń medycznych.
No i teraz przewodniczący Arłukowicz wziął się raźno do rozliczania nowego ministra z tego, co zrobił źle lub czego nie udało mu się zrobić. W pewien sposób zrozumiała była krytyka rezygnacji z finansowania publicznego programu in vitro. W końcu autorem tego programu był sam Arłukowicz. Jednak kolejne ataki pokazały, że nie chodzi tu o konkretne posunięcia ministra, a zadanie polityczne. Wystarczy wymienić awanturę związaną z nową listą leków refundowanych, w której pojawiły się kolejne generyki wypierające niektóre leki oryginalne. Ale przecież to jest ustawa autorstwa Ewy Kopacz z poprawkami Bartosza Arłukowicza. Przecież upowszechnianie generyków niejako leżało u założeń tej ustawy. Nic to – zawsze można wskazać przerażonych ludzi po przeszczepach. Że to trochę odrażające? To tylko polityka. Ostatnio Arłukowicz wziął się do recenzji nowej ustawy budżetowej przygotowanej przecież w pocie czoła przez… PO i tylko nowelizowanej przez PiS. Zauważył bystro, że nie ma w niej likwidacji NFZ, zaś środki przekazywane bezpośrednio z budżetu na finansowanie leków dla seniorów to tylko 125 milionów złotych. Dzielny przewodniczący zażądał, aby umieścić tam
1–2 miliardy złotych, bo inaczej będzie to oszukiwanie wyborców.
Nie wiem, jak często Bartosz Arłukowicz się goli i patrzy dokładnie na swoją twarz. Znany mu zapewne Grzegorz Schetyna, zacytował kiedyś Miłosza mówiąc, że „spisane będą czyny i rozmowy”. Pamiętamy czyny i rozmowy Arłukowicza, więc jego sejmowe filipiki nie budzą pozytywnych uczuć. Ale cóż, to tylko polityka.